Mijał czas, spokój, opieka i zabiegi robiły swoje. Rany goiły się, powoli, ale skutecznie. Po świętym Antonim Samson zaczął wstawać, a po Gerwazym i Protazym czuł się już tak dobrze, by móc zacząć pomagać ogrodnikowi w pracy. Reynevan zaś ozdrowiał na tyle, by przestał mu wystarczać nawiązywany z Juttą kontakt oczu i rąk. Nadeszła noc świętojańska. Klaryski z Białego Kościoła uczciły ją dodatkową mszą. Zaś Reynevan i Jutta, śledzeni ciekawymi spojrzeniami mniszek, pobiegli do lasu, by szukać kwiatu paproci. Już w pasie brzóz na skraju Reynevan wyjaśnił Jutcie, że kwiat paproci jest legendą i poszukiwanie go, jakkolwiek romantyczne i podniecające, w zasadzie sensu nie ma i troszkę szkoda nań czasu, chyba że aż tak bardzo pragnie się uszanować wiekową tradycję. Jutta wcale szybko przyznała, że tradycję i owszem, szanuje wielce, tym niemniej krótką noc czerwcową pragnęłaby w zasadzie wykorzystać lepiej, rozumniej i przyjemniej. Reynevan, który uważał podobnie, rozesłał na ziemi płaszcz i pomógł jej się rozebrać. – Adsum favens – szeptała dziewczyna, powoli i stopniowo wyłaniając się z odzieży niczym Afrodyta z morskiej piany. Adsum favens etpropitia, łaskawa przychodzę i miłościwa. Ostaw już płacze i żale, precz wyżeń rozpacz: oto ci już z łaski mojej świta dzień wybawienia. Szeptała, a oczom Reynevana ukazywało się piękno.
Olśniewające piękno nagości, chwała delikatnej kobiecości, Graal, relikwia, świętość. Jego oczom objawiała się donna angelicata, godna pędzli artystów znanych mu, jak Domenico Yeneziano, Simone da Siena, Mistrz z Flemalle, Tomaso Masaccio, Masolino, bracia Limbourg, Sasetta, Jan van Eyck. I tych, których znać jeszcze nie mógł, tych, którzy dopiero nadejść mieli. Których imiona – Fra Angelico, Piero Delia Francesca, Quarton, Rogier van der Weiden, Jean Fouąet, Hugo van der Goes – miała zachwycona ludzkość dopiero poznać. – Sit satis laborum – szepnęła, otaczając mu szyję ramionami. – Niechże będzie już kres mękom. Widząc, że zraniony bark wciąż Reynevanowi dokucza, wzięła inicjatywę w swoje ręce. Położywszy go na wznak, złączyła się z nim w pozycji, w jakiej poeta Marcjalis zwykł był opisywać Hektora i Andromachę. Kochali się jak Hektor i Andromacha. Kochali się w noc świętojańską. Skądś z wysoka rozbrzmiewały chóry, niewykluczone, że anielskie. A dokoła pląsały, podśpiewując, leśne skrzatki. Auf Johanni bliiht der Holler Da wird die Liebe noch toller! W następne noce – a często i dni – nie trudzili się bieganiem do lasu. Kochali się tuż za klasztornym murem, w wyprażonym słońcem ukryciu wśród krzaków tarniny i czarnego bzu. Kochali się, a dokoła – nawet za dnia pląsały leśne skrzatki. Petersilie, Suppenkraut wachst in uns'ren Garten Schóne Jutta ist die Braut, soli nicht langer warten Hinter einem Holderbusch gąb się Reynevan den Kuss
Roter Wein, weisser Wein, morgen soli die Hochzeit
sein!
Klasztor w Białym Kościele podzielony był na trzy części, Reynevanowi nieodparcie kojarzące się z trzema kręgami wtajemniczenia. Krąg pierwszy – rzecz jasna, w kształcie bynajmniej nie okrągły – stanowiła część gospodarcza klasztoru, ogród, infirmeria, refektarzyk i dormitorium konwersek, także sypialnie i pomieszczenia dla gości. Krąg drugi, serce którego stanowił kościół, był dla gości niedostępny, w przykościelnym budynku mieściła się biblioteka i skryptorium, jak również mieszkanie opatki. Kręgiem trzecim była całkowicie i ściśle odizolowana klauzura, refektarz główny i dormitoria mniszek. Klaryski z Białego Kościoła zachowywały – z pozoru przynajmniej – surową regułę zakonną. Pościły ściśle, mięsa w klasztornym jadłospisie nie uświadczyłeś. Zachowywały milczenie podczas posiłków, wielka cisza obowiązywała od komplety do mszy konwentualnej. Cały dzień zajmowały im praca, modlitwa, pokuta i kontemplacja, przysługiwała tylko jedna godzina na własne sprawy i odpoczynek, za wyjątkiem piątku, w który to dzień odpoczywania nie było. Conversae – obok Jutty były ich w klasztorze cztery, wszystkie panny ze znacznych rodów miały regułę mocno złagodzoną, ich obowiązki sprowadzały się w zasadzie do uczestnictwa w mszy i nauki, nie wymagano od nich nawet uczestnictwa w oficjach. Im dłużej jednak Reynevan przebywał w klasztorze, tym więcej odstępstw od reguły dostrzegał. Tym, co w oczy rzucało się z miejsca i najpierw, był dość swobodny stosunek do klauzury. Absolutnie niedostępna z zewnątrz, od wewnątrz klauzura zapory nie stanowiła – mniszki chodziły po całym terenie klasztoru. Nawet obecność w klasztorze dwóch mężczyzn, Reynevana i Samsona, nie miała wpływu na swobodę poruszania. Był jedynie do przestrzegania swoisty ceremoniał – zakonnice udawały, że mężczyzn nie ma, mężczyźni udawali, że nie widzą zakonnic. Opatki to nie dotyczyło, robiła, co chciała i jak chciała. Pełną swobodę kontaktów miały też siostra szafarka i siostra infirmeriuszka. Im bardziej Reynevan był przez mniszki akceptowany i uznawany za zaufanego, tym więcej pozwalano mu widzieć. I widział, że nakazane regułą pokutę i kontemplację zastępowały w Białym Kościele nauczanie, czytanie z ksiąg, pism i postylli, dyskusje, dysputy nawet. Do tych zaklętych rewirów nie był jednak dopuszczany. Choć dostęp do nich miała Jutta, on nie miał. Szokiem okazała się jednak dopiero msza. Reynevan na msze nie chadzał. Atmosfera Białego Kościoła sprawiała, iż czuł się bezpiecznie, ani myślał więc kryć się z faktem, że jako kalikstyn i utrakwista nie uznaje ani papistowskiej mszy, ani komunii. Któregoś razu poczuł jednak potrzebę i na mszę poszedł, uznawszy po namyśle za wątpliwe, by Bóg miał czas roztrząsać detale liturgiczne i chęć przejmować się nimi. Poszedł do kościoła i doznał szoku. Mszę celebrowała opatka. Kobieta.
Po kilku dniach opatka niespodziewanie wezwała Reynevana do siebie. Idąc, świadom był zarówno zaszczytu, jak i faktu, że idzie na cenzurowane. Spodziewał się tego zresztą już od dawna. Gdy wszedł, czytała rozłożony na pulpicie inkunabuł. Będący bibliofilem i bibliomanem Reynevan z miejsca, po iluminacjach i rycinach, rozpoznał Psalterium Decem Cordarum Joachima z Fiore. Nie umknęły jego uwadze inne leżące na podorędziu dzieła: Liber Diuinorum Operum Hildegardy z Bingen, De amore Dei świętego Bernarda, Theogonia Hezjoda, De ruina ecclesiae Mikołaja de Clemanges. Nie wiedzieć czemu, zupełnie nie zdziwił go w tym towarzystwie podniszczony egzemplarz Necronomiconu. Opatka czas jakiś przyglądała mu się znad szlifowanych szkieł okularów, jak gdyby sprawdzając, czy długo zdoła znieść spojrzenie. – Rzecz niebywała – odezwała się wreszcie, a grymas na jej wargach mógł równie dobrze być uśmiechem, jak i nim nie być. – Rzecz niebywała. Mało, że leczę w moim klasztorze husytę, mało, że chronię heretyka. Mało, że znoszę tu czarnoksiężnika, a kto wie, czy nie nekromantę. Mało, że toleruję i pielęgnuję, ba, jeszcze pozwalam mu oddawać się miłosnym igraszkom z powierzoną mej pieczy konwersą. Szlachetną panną, za którą odpowiadam. – Kochamy się… – zaczął. Nie dała mu skończyć.
– Prawda. Robicie to wcale często. A o ewentualnych konsekwencjach, ciekawam, zdarza się wam czasem pomyśleć? Choćby przez chwilę?
– Jestem lekarzem…
– Po pierwsze, nie zapominaj o tym. Po drugie, bynajmniej nie tylko o antykoncepcję mi szło. Milczała czas jakiś, bawiąc się przepasującym habit lnianym sznurem, zasupłanym na cztery węzły, symbolizujące cztery śluby świętej Klary, patronki i założycielki zakonu Ubogich Pań. – Szło mi o przyszłość – przyłożyła dłoń do czoła. Rzecz wielce niepewną w trudnych dzisiejszych czasach. Interesuje mnie, czy myślicie o przyszłości. Czy ty myślisz o przyszłości. Nie, nie, szczegóły mnie nie interesują. Sam fakt. – Myślę o przyszłości, czcigodna matko.
Spojrzała mu prosto w oczy. Tęczówki miała szarobłękitne, jasne. Rysy jej twarzy kogoś mu przypominały, kogoś nieodparcie przywodziły na myśl. Nie mógł jednak ustalić, kogo. – Myślisz, twierdzisz – przekrzywiła głowę. – A cóż, ciekawam, w twych myślach przeważa? Czegóż w nich więcej? Jutty i tego, co dla niej dobre? Czy może wojny? Walki o słuszną sprawę? Pragnienia, by zmieniać świat? A gdyby, załóżmy, doszło do konfliktu, gdyby ideały stanęły przeciw sobie… co wybierzesz? A z czego zrezygnujesz? Milczał.