Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wśród moich rzeczy… – wystękał, nadaremnie próbując się unieść. – Była szkatułka… Miedziana szkatułka… Elencza westchnęła. Dorota Faber pokręciła głową.

– Gdy cię tu przywieźli, nie miałeś rzeczy. Nie miałeś nawet butów. Ciebie potraktowali miłosiernie, ale na twój dobytek miłosierdzia nie rozciągnęli. Obrali cię do cna. Reynevan poczuł ogarniającą go falę gorąca. Nim jednak zdążył zakląć i zgrzytnąć zębami, wróciła pamięć. A z nią ulga. Bezcenna szkatułka została przy Szarleju. Cierpiącego na biegunkę Reynevan leczył magicznie, używając amuletów czarodzieja Telesmy. Jadąc z Puchałą na wypad, zostawił szkatułkę przy chorym. Ulga była bardzo krótkotrwała. Amulety, choć zapewne ocalały, były wraz z Szarlejem i całym Taborem w drodze do Czech, chwilowo poza zasięgiem. A sytuacja żądała, by sięgnąć. Jątrząca się rana wymagała magii. Pozostawiona tradycyjnym metodom groziła utratą ręki aż po staw barkowy. W najlepszym razie. W najgorszym – utratą życia. – W Oławie… – stęknął, chwytając nierządnicę za rękę. – W Oławie jest apteka. Aptekarz z pewnością ma sekretną pracownię alchemiczną… Tylko dla wtajemniczonych… Dla ludzi z magicznej konfraterni… Potrzebuję magicznych leków. Dla Samsona… Dla niego muszę mieć lek o nazwie dodecatheon. Dla mnie, na moje ramię, potrzebne jest unguentum achilleum… – Aptekarz… – Dorota odwróciła głowę. – Aptekarz nie sprzeda nam nic. Nawet za próg nie wpuści. Cała Oława wie, kogo tu leczymy. Szpital jest pod książęcą strażą i ochroną. Ale mieszkańcy was nienawidzą. Nie pomogą. Chodzić szkoda… I strach na ulicy… – Ja pójdę – powiedziała Elencza Stietencron. – Pójdę do apteki. Poproszę… – Powiesz hasło: Yisita Inferiora Terrae. Aptekarz zrozumie… Yisita Inferiora Terrae… Zapamiętasz? – Zapamiętam.

Reynevan z wielkim wysiłkiem zdołał skoncentrować na niej rozpływający się w gorączce wzrok. Ponownie wydało mu się, że otacza ją poświata. Nimb. Aureola. – Medykamenty… – czuł, że traci przytomność. – Nazwy… Dodecatheon… I unguentum achilleum… Nie zapomnisz? – Nie zapomnę – odwróciła głowę. – Nie mogę. Bóg mnie chyba pokarał niemożnością zapominania. Był zbyt chory, by zauważyć, jak gorzko to zabrzmiało.

– Doroto?

– Tak, Reinmarze?

– Gdy się spotkaliśmy, trzy lata temu, tu pod Oławą właśnie, na strzelińskim gościńcu… Zamierzałaś wędrować w świat. Jak mówiłaś, choćby i do Wrocławia samego. Za chlebem… Niedaleko coś zawędrowałaś… – Byłam we Wrocławiu – nierządnica odstawiła miskę, z której go karmiła. – Pobyłam i wróciłam. Chleb, wychodzi, wszędy taki sam. I wszędy tak samo ciężko nań zapracować. Wróciłam tedy na stare śmieci, do Brzegu, do zamtuza "Pod Koroną". Niechże już mnie, pomyślałam, gdy umrę, na tym samym żalniku co i moją matuś pochowają. A potem, jak się zaczęło wojowanie, mnisi w szpitalach pomocy potrzebowali, rannych i chorych bez liku było. Trza było pomagać… To i pomagałam. Najpierw w Brzegu, u Świętego Ducha. Potem tu trafiłam, do Oławy. – Zdecydowałaś się na hospicjum… To trudna i ciężka praca, wiem coś o tym… Cięższa chyba i bardziej niewdzięczna, niż… – Nie, Reinmarze. Nie bardziej.

Choć graniczyło to z cudem, oławski aptekarz dysponował potrzebnymi specyfikami. Choć graniczyło to z cudem, sprzedał je Elenczy von Stietencron. Choć graniczyło to z cudem, już po pierwszych zabiegach zauważalne były efekty. Krwawnik, achillea millefolium, ziele, będące głównym składnikiem unguentum achilleum, nie bez kozery nosiło w nazwie imię bohatera spod Troi – niezawodnie, szybko i pewnie leczyło rany odniesione w boju. Kilka razy dziennie wcierana maść powstrzymała zgorzel, obniżyła gorączkę i wyraźnie zmniejszyła opuchliznę. Po dniu kuracji Reynevan mógł już siadać, po następnych dwóch – prawda, nie bez pomocy Doroty i Elenczy wstać. I zająć się Samsonem. Po jednej zaledwie dobie stosowania dodecatheonu, mikstury, która pod względem skuteczności ustępowała tylko legendarnemu moly, Samson otworzył oczy. Pomimo iż zdobyta w oławskiej aptece dawka leku była znikoma, po kolejnych dwóch dniach olbrzym oprzytomniał. Na tyle, by zacząć skarżyć się na nieznośny ból głowy. Na to nie trzeba było lekarstw, ból głowy Reynevan leczył zaklęciem i położeniem rąk. Ból Samsona okazał się jednak nielichym wyzwaniem, nim sobie z nim poradził, setnie się zmęczył. Obaj, lekarz i pacjent, leżeli niemal bez ducha przez kolejny dzień. Do dziewiętnastego maja.

A dziewiętnastego maja zaczęły się kłopoty.

– Czarnowłosy – powtórzyła Dorota Faber. – Czarno odziany. Czarne włosy, długie, do ramion. Facjata ptasia tak jakby. Nos jak dziób. I wejrzenie diabła. Znasz kogoś podobnego?

– Znam, psiakrew – wycedził, ocierając zimny pot, który nagle wystąpił mu na czoło. – Znam, a jakże. – Bo on ciebie zna. Był u szpitalmistrza i dokładnie mu cię opisał. Pytał, czy takiego tu nie ma. Szczęściem szpitalmistrz jest człek przyzwoity, a do tego pamięci do twarzy nie ma za grosz. Całkiem uczciwie zaprzeczył więc, by kogoś podobnego tobie na oczy widział i by ktoś podobny w hospicjum przebywał. A gdy ów czarny ptasznik domagać się jął, by go do szpitala wpuścić, szpitalmistrz zgody nie dał, na książęce rozkazy się powołał, na ugodę, husytom azyl bezpieczny gwarantującą. Tamten zrazu straszyć próbował, grozić, ale gdy spostrzegł, że to na próżno, odjechał. Wżdy zapowiedział, że wnet powróci, z książęcym pozwoleniem w ręku, że szpital wonczas przetrząśnie, a gdy ciebie znajdzie i pokaże się, że szpitalmistrz łgał, będzie bieda. Ha, Reynevan, coś mi się widzi, że ów ptasznik faktycznie z tych, co biedy narobić umieją. I nawet to lubią. – Masz absolutną rację.

– Coś mi się też widzi, że on z książęcym pozwoleniem wróci. – Masz absolutną rację. Muszę stąd uciekać, Doroto. Natychmiast. Jeszcze dziś. – Ja też muszę uciekać – jęknęła Elencza. Była blada jak papier. – Ja też – wydusiła z siebie – znam tego… człowieka. Myślę, że on moim tropem trafił do Oławy. On ściga mnie. – Niemożliwe – zaprzeczył Reynevan. – On ściga mnie! Na mnie parol zagiął. Ja jestem jego celem. – Nie. Ja. Jestem pewna, że ja.

Samson usiadł na pryczy. Oczy miał zupełnie przytomne.

– Myślę – przemówił zupełnie przytomnie – że oboje się mylicie.

Opuścili Oławę przed zmierzchem, niepostrzeżenie. Dorota Faber miała, okazało się, liczne a dobre znajomości wśród właściwych ludzi. Odzienie dostarczył i w skrytym wyjściu z hospicjum dopomógł im szpitalny woźny, gapiący się na rudowłosą kurtyzanę maślanym wzrokiem. Podobny wzrok miał barczysty pachołek, który powiódł ich do stajni, pomagając Samsonowi iść. Bo trzeba było pomagać. Reynevan też zresztą nie był w najlepszej formie. Z niepokojem myślał o czekającej ich jeździe konnej. Dorota i Elencza pomyślały o tym, jak się okazywało. Z pomocą woźnego i pachołka przywiązały obu do siodeł rzemieniami, tak, by zdołali utrzymać w kulbakach pozycję jako tako wyprostowaną i nie mogli zsunąć się ani spaść. Nie było to zbyt wygodne. Reynevan nie narzekał jednak. Miał podstawy przypuszczać, że schwytani przez Birkarta Grellenorta zaznają jeszcze mniej wygód. Opuścili miasto furtą usytuowaną opodal Bramy Brzeskiej, w południowo-wschodniej części miasta. Uczynili tak nie z wyboru, lecz z musu. Dorota miała znajomości wśród trzymających tu wartę strażników. Tym razem nie wystarczył wdzięk ani wiele obiecujący uśmiech – konieczne były brzęczące argumenty. Dług Reynevana u kurtyzany rósł szybko. – Możesz mieć kłopoty – powiedział, gdy się żegnali. Oni pieniądze wzięli, ale gdyby co, wydadzą cię bez mrugnięcia okiem. Nie wolisz uciekać z nami? – Dam sobie radę.

– Na pewno?

– To tylko mężczyźni. Umiem się obchodzić. Jedźcie z Bogiem. Bywaj w zdrowiu, Elencza. – Bywaj, pani Doroto. Dzięki za wszystko. Objechali gród od południa. Ścieżką wśród łozin dotarli do rzeki. Znaleźli bród, przeprawili się na lewy brzeg. Wkrótce kopyta koni załomotały o twardszy grunt. Byli na gościńcu.

– Plany się nie zmieniły? – upewniła się Elencza, całkiem znośnie, jak się pokazywało, radząca sobie w siodle. – Jedziemy tam, dokąd mamy jechać? – Tak. Tam właśnie.

100
{"b":"100625","o":1}