Литмир - Электронная Библиотека

– Nie mnie, tylko tobie. Przyda się do… tego filmu.

– Do filmu mogę zamówić w warsztatach. Zrobią na zamówienie. Nie musimy kraść rekwizytów… – To czegoś wcześniej nie powiedział? Ano trudno. I tak nie ma czasu czekać, aż zrobią. – Zostawię może trochę pieniędzy – biznesmen wyjął portfel. – Nie trza. I tak za kilka dni oddamy. W domu Jakuba cuchnęło. Biznesmen polerował zbroję nasączonymi w nafcie szmatkami. Semen siedział pod oknem i wycinał ze starej, obitej skórą walizki nowe paski do połączenia wszystkich części rynsztunku. – Sądzisz, że mu się uda? – zagadnął. – Uda, uda – Jakub uruchomił szlifierkę i ostrzył potężny miecz. – Hy, jak brzytew będzie. – Ale po co to wszystko? – zdenerwował się Skorliński. – Dla dobra sprawy, będziesz musiał jakiś czas rżnąć rycerza – powiedział Jakub. – Nikogo nie będę zarzynał! – Rżnąć czyli udawać – wyjaśnił mu Semen, przewlekając rzemień przez dziurkę w pancerzu. – Mógłbyś się nauczyć mówić po naszemu. – Mam włożyć na siebie zbroję zdartą z nieboszczyka?! Nigdy w życiu. – Ty zobacz jaki się nagle wybredny zrobi! – zdenerwował się egzorcysta. – Co ci za różnica skąd wzięta? A ty myślisz, że po co marnowałem pięć litrów samogonu? Żeby ją odkazić! Ciesz się, że to twój rozmiar. – Ale po co to wszystko? – jęknął biznesmen. – Żebyś miał swoje dinozaury do filmu! – wrzasnął Jakub, tym razem naprawdę zły. Znowu noc… Tym razem dwu włamywaczy otaczała miła dla oka zabudowa Chełma. – Co my tu robimy? – jęknął Skorliński. – Nie mędrkuj, tylko pomóż – warknął Jakub, mocując się z zardzewiałym włazem do kanału. Po chwili wahania Paweł naparł na łom. Klapa uniosła się ze szczęknięciem. Z otworu powiało dziwnym fetorem. – Na dół – polecił egzorcysta. Zleźli po zardzewiałych klamrach. Jakub rozwinął plan kanalizacji i wyjął kompas. – Naprzód – zakomenderował. – Zakręcamy w trzeci chodnik po lewej. – Ja już nie chcę dinozaurów – wymamrotał Skorliński. – Nakręcę film o czymś innym. – Jeszcze mi potem będziesz dziękował – Wędrowycz popchnął go. Ruszyli betonową rurą. Spod nóg w pewnej chwili wyskoczył im szczur. Jakub nie ścigał go. Wreszcie zatrzymali się w miejscu, oznaczonym na planie krzyżykiem. – Gdzie jesteśmy? – zaciekawił się biznesmen. – Pod muzeum. – oświetlił szyb prowadzący do góry. – Wychodzi na ich podwórze. – Tego już za wiele! Obrabiamy trupy, kradniemy dzieciom zabawki, a teraz pewnie włamiemy się do muzeum? – Jak zgadłeś? No właź. Po chwili znaleźli się na dziedzińcu.

– Jeśli mnie pamięć nie myli, pilnuje tego interesu jeden wartownik – mruknął egzorcysta. – Trzeba go będzie wyeliminować. Z nogawki spodni wyjął kij bejsbolowy. – Chcesz go zabić? – No co ty. Po co? Chińską narkozę mu dam i tyle.

– Skąd masz taki ładny kij?

– Leżał na podwórku, pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje. – Tak po prostu leżał? – Ni. Obok leżał dres.

– Dres?

– Adidasa. W dresie był człowiek.

– A co on robił na twoim podwórzu?

– Nie wiem. Zapomniałem zapytać, zanim wystrzeliłem. – zeznał mętnie. – W każdym razie teraz się przyda. Ciecia znaleźli w stróżówce. Drzemał a obok niego stały dwie opróżnione butelki po prycie. – Sam się wyeliminował – Jakub zabrał mu pęczek kluczy. – Rozsądny pacjent. No to do dzieła. – Wyjątkowo nieetyczne – mruknął biznesmen i ruszył za nim. Po chwili sforsowali drzwi magazynu. Na solidnych, drewnianych regałach stały dziesiątki kartonowych pudełek. Jakub mijał je obojętnie. Zatrzymał się dopiero na końcu pomieszczenia, gdzie stały, wstawione w stelaż, obrazy. Z pomiędzy nich wyjął niewielką płytę z brązu. Jej środkową część pokryto srebrem i wypolerowano. – Mamy to – na obliczu egzorcysty zapłonął uśmiech. – Lustro secesyjne, udające magiczne zwierciadło mistrza Twardowskiego – Paweł odczytał przywieszkę z opisem katalogowym. – Ponieś – Jakub obarczył go płytą, a sam zabrał się za zamykanie zamków. Po chwili podrzucili klucze cieciowi i przez kanał opuścili gościnne progi muzeum. – Ale po co to wszystko? – jęknął biznesmen przygięty do ziemi ciężarem płyty. – Przecież chcesz mieć dinozaury? Ziemianka, w której Jakub zainstalował swoją bimbrownię wyglądała nieco dziwnie. Dziwność owa polegała na tym, że na jednej ze ścian zawieszono ciężką płytę z brązu. Część pokrytą srebrem wypolerowali starannie radzieckim proszkiem diamentowym, aby lśniła jak lustro. Egzorcysta zapalił dwanaście świec. Skorliński ubrany w zbroję wyglądał odrobinę cudacznie. Pod przyłbicę, która bez przerwy spadała mu na oczy, wsadził starą dwudziestozłotówkę z Nowotkiem. Dyskretny zapach nafty i świeżo wypastowanej skóry niósł się wokoło. Pierońsko ciężki miecz zarzucił na ramię. Jakub Wędrowycz, ubrany w garnitur z jakiegoś syntetycznego tworzywa rodem z lat pięćdziesiątych, także wyglądał nieco dziwnie. – Uhr hakau seczech – wymamrotał. – Ommne idi soten… Rozmyte sylwetki na blasze… Odbicia płomyków świec stawały się coraz bledsze, aż zapadła ciemność. Nagle biznesmen poczuł się nieco lżejszy. Jakub zapalił zapałkę. – Dobra – powiedział. – Udało się. Gdzieś tu powinny być drzwi. – Jakie drzwi? – zdziwił się Skorliński. – Przecież weszliśmy włazem przez sufit? Jakub zapalił kolejną zapałkę i w słabym świetle ukazały się zbudowane z głazów ściany. – Gdzie my u diabła jesteśmy? – zdziwił się biznesmen. – W świecie równoległym. Tak twierdzi Semen, a on jest uczonym człowiekiem, studiował jeszcze za cara na uniwersytecie. Gdzieś tu są drzwi. O są! Otworzył ciężkie, drewniane odrzwia. Wyszli na niewielki taras zbudowanego z głazów zaniku. Wokoło ciągnęły się fantastycznie poszarpane, skalne turnie. Powietrze było czyste i chłodne. – O żeż k… – jęknął zakuty w zbroję. – To… – Idziemy – Jakub ujął go pod ramię.

Przeszli przez długi korytarz i znaleźli się przed kolejnymi potężnymi wrotami. Jakub zastukał w nie kołatką z brązu. Otworzyli im dwaj ubrani w kolczugi strażnicy. Ukłonili się na widok obcego rycerza. Skorliński, dyskretnie kopnięty przez towarzysza, także się ukłonił. – Prowadźcie nas do króla – zażądał egzorcysta. – Macie zaproszenie na audiencję? – zapytał jeden z wartowników. – Po co te formalności? Powiedzcie królowi, że Jakub Wędrowycz ze Starego Majdanu przywiózł wódkę. Jeden z wartowników zniknął za zakrętem korytarza, a po chwili wrócił i wykonał zachęcający gest. – Król oczekuje, szlachetni panowie – ukłonił się w pas. Jakub uśmiechnął się. – Stary nałogowiec. Siedź cicho, dopóki nie zapytają – rozkazał biznesmenowi. – Żebyś czego nie palnął. – To jest świat alternatywny, gdzie meteoryt nie uderzył? – zapytał Paweł. – Jaki znowu meteoryt? – Jakub łatwo się irytował, gdy czegoś nie rozumiał. – No ten, od którego wyginęły dinozaury. Znaczy tu jeszcze nie wyginęły? – Później pogadamy! Poprzedzani przez drugiego z wartowników weszli do sali tronowej. Król siedział na tronie wykładanym złotą blachą i kością słoniową. Na głowie miał złotą koronę, w ręce dzierżył stalowe berło, a w drugiej złote jabłko. Ubrany był w kolorową szatę z połyskliwego jedwabiu, a na nogach miał gumofilce. Widocznie Jakub bywa tu od czasu do czasu – przemknęło przez głowę Skorlińskiemu. Służba zaraz przyniosła dwa krzesła dla czcigodnych gości. – Witaj kumplu – powiedział król odkładając berło. – Z czym przybywasz? Jakub wyjął z torby litrową flaszkę ukraińskiej paprykówki. – No przecież nie przyjdę do króla w odwiedziny z pustymi rękami. Król skinął na dworkę i po chwili przed tronem stanął stolik ze szklankami i miska kiszonych ogórków. – Zdrowie waszej wysokości – powiedział Jakub, wznosząc pierwszy toast. – Zdrowie wielkiego czarnoksiężnika Jakuba – król wzniósł drugi toast. – Niech żyje fizyka fałd czterowymiarowej zakrzywionej przestrzeni nieeuklidesowej – przepił Skorliński. – O czym mówisz, czcigodny rycerzu? – zdziwił się władca. – Pije za czary, które nas tu sprowadziły – wyjaśnił Jakub. – A więc jest taki problem. W naszym świecie smoki zostały niemal całkowicie wytępione, a tradycja nakazuje, żeby każdy pasowany na rycerza czym prędzej stoczył walkę z taką bestią. Ten tu mój czcigodny towarzysz, sir Paweł, już od dziesięciu lat przeczesuje lasy góry i bagna naszego świata w poszukiwaniu bestii. I cały czas bezskutecznie, – Smoków ci u nas dostatek – uśmiechnął się król, dolewając do szklanek. – Z radością odstąpimy jednego z nich, abyś, drogi gościu, mógł wypełnić waszą tradycję… – Dziękuję – powiedział wzruszony Skorliński, któremu po czwartej szklance zaczęło wydawać się, że faktycznie jest rycerzem. – Problem jest bardziej złożony – wtrącił się Jakub. – Mój przyjaciel nie jest jedynym, którego nęka ten problem. – Potrzeba wam więcej smoków – zafrasował się król. – To może zagrozić ich populacji w naszym ekosystemie… – Planowaliśmy schwytać kilka małych i przenieść je do nas – sprecyzował żądania Jakub. – Tam mogłyby się rozmnożyć i za kilka lat, gdy odtworzymy nasze stada potworów, tradycja znowu będzie mogła rozkwitnąć. – Zamierzenia wasze są bardzo szlachetne – powiedział król. – Jednak sami musicie zrozumieć, że smoki są zwierzyną niezwykłą i każdy walczący z nimi musi wnieść do skarbca królewskiego stosowną opłatę… Jakub uśmiechem dał do zrozumienia, że docenia dbałość o finanse władcy. – Nie dysponujemy miejscową walutą – powiedział. – Ale sądzę że się dogadamy. Z torby wyjął nieco sfatygowany dres i parę adidasów. Król w zadumie zbadał fakturę ubioru. Fakt, że tkanina rozciąga się i kurczy wzbudził jego zainteresowanie. – Dziurawy trochę – zauważył. – Należał do bardzo mężnego wojownika – wyjaśnił egzorcysta. – Stoczyłem z nim długą i wyczerpującą walkę. Król w zadumie przełożył palec przez jedną z licznych dziur po kulach na plecach dresu. – Zaszedłeś go od tyłu? – zdziwił się. – Ni, gdy został śmiertelnie raniony na plecach zaczęły wyrastać mu kolce – zełgał błyskawicznie egzorcysta. – Do tego dołożymy jeszcze magiczny ogień – pstryknął zapalniczką. Król uśmiechnął się i dolał wódki do szklanek. – Myślę, że dojdziemy do porozumienia – powiedział. – Ile małych smoków będzie wam potrzeba? – Dwanaście. Zazwyczaj jest tuzin w miocie? Król poważnie kiwnął głową, potwierdzając wiadomości Jakuba. – No to umowa stoi – egzorcysta wyciągnął dłoń. Uścisnęli się. Następnego dnia świtem na gościńcu prowadzącym ku górom pojawiło się dwu jeźdźców na koniach. Pierwszy jeździec ubrany był w błyszcząca zbroję, a przez plecy przerzucony miał długi i paskudnie ostry miecz, wykuty z resoru od Stara. Obok na koniu jechał staruszek w samych slipkach. (Garnitur z syntetyku przegrał poprzedniego wieczora, grając z królem w karty). Na szczęście było ciepło. Przy siodle dyndała mu torba "z wyposażeniem". Za jeźdźcami snuł się w krystalicznie czystym powietrzu smród nafty i przetrawionego alkoholu. – Nadal nie wiem, czy to był najlepszy pomysł – powiedział Skorliński w zadumie, lustrując wzrokiem posępne szczyty.' – Będziesz miał dwanaście dinozaurów praktycznie za darmo – powiedział Jakub. – Jeśli wolisz wywalać w błoto miliony dolców to proszę bardzo, możemy zawrócić. – To nie to, ale nie pomyślałeś czasem, że małe dinozaurzaki mogą mieć mamusię? – E, to nie są stadne zwierzęta. Zresztą będziemy się martwili jak dojedziemy. O ile dojedziemy… – mruknął widząc trzech uzbrojonych w maczugi oprychów. Tarasowali dalszą drogę. – I co dalej? – jęknął biznesmen. – Jak to co? Poucinaj im głowy mieczem.

40
{"b":"100561","o":1}