– Dlaczego nie wybuchło wtedy? – zapytał.
– Wyrwał zawleczkę i chciał cisnąć granatem. W tym momencie solidny kawał muru przydzwonił mu w czachę, rozbijając ją i uszkodził mózg. Najwidoczniej palce w śmiertelnym skurczu zacisnęły się wokół… Strop przygniótł go, a przy okazji ręka została przywalona tak, żełyżka nie mogła wystarczająco odskoczyć. Nawet po kilku dniach, gdy ustąpiło stężenie pośmiertne – dodałem.
– Często znajduje się takie rzeczy"? – zapytał.
– Nie, nie tak często – powiedziałem – ale tu mogą się trafić. To były budynki żydowskie, a w wojnę jak wiesz… Kiwnął głowa.
– Nie przejmuj się, przywykniesz… A co od rzygania,każdemu może się zdarzyć za pierwszym razem… – Ciekawe, po co chciał rzucać granatem wewnątrz budynku – zauważył student. – Może planował wrzucić go do piwnicy, aby pozabijać tych którzy się w niej ukryli – zasugerowałem. – A może chciał zburzyć szopki, gdzieś w ogrodzie – wskazałem pustą część parceli. – Trudno powiedzieć. Faktycznie dziwne znalezisko. Saperzy przyjechali i zabrali granat. Studenci wrócili pięć minut przed czasem.Kopiemy dalej – poleciłem. Odsłoniłem z Jonesem i blondasem cały szkielet. Założyliśmy siatkę sznurków ciągniętych co 50 centymetrów. Narysowaliśmy na papierze milimetrowym dokładny rysunek dokumentacyjny. Wreszcie zebraliśmy do pudła kości, guziki od munduru, klamrę od pasa i pozostałe drobiazgi. Na lekko zaśniedziałej blaszce identyfikacyjnej dało się jeszcze odczytać nazwisko esesmana.
– I co z tym dalej będzie? – zapytał blondas, gdy schowałem pudełko do komórki. – Skontaktuję się z Czerwonym Krzyżem – wyjaśniłem – podam jego nazwisko. Jeśli żyje jeszcze jakaś jego rodzina, to może zechcą zabrać sobie zwłoki. Jeśli nie, to trafi do instytutu osteologii i będziecie się na tym uczyli części szkieletu podczas zajęć z antropologii. Swoją drogą,to ja swój grób odpowiednio zaminuję – mruknąłem – żeby jacyś zakichani archeolodzy za 200 lat się nie dobrali… – Kolejny – zawołał neandertalczyk ze swojego wykopu. Faktycznie, spod gruzu wystawała ręka szkieletu. Odsłoniłem ją z grubsza. Nie była do niczego przyczepiona.Hmmm – mruknąłem – widocznie wybuch oderwał ją od korpusu… Zwróćcie uwagę na to – pokazałem pękniętą kość – to tak zwane złamanie zastawne. Powstaje w przypadku, gdy ktoś zasłania się ręką przed ciosem. Wyciągnąłem z tłumu jednego studenta i zademonstrowałem na nim, oczywiście na tyle delikatnie, żeby był w stanie dalej pracować… – Czyli jak dobrze rozumiem, najpierw ktoś mu złamał rękę w walce, a potem wybuchło i oderwało ją na aut? zapytał ktoś ponuro. – Właśnie – potwierdziłem. Do wieczora znaleźliśmy jeszcze dwie kości piszczelowe, obie były złamane oraz połówkę szczęki. Nie podoba mi się to – mruknąłem, pakując fragmenty szkieletu do plastikowych torebek. – Dlaczego? – zaciekawił się neandertalczyk.
– Jeśli ci ludzie zginęli na skutek wybuchu granatu albo podczas bombardowania, to rodzaj złamań powinienbyć inny – wyjaśniłem. – Pęknięcia rozszczepiające kości, szarpane przebicia od odłamków, zmiażdżenia od uderzeń w ściany… Tu tymczasem wygląda, jakby psychopata, uzbrojony w kij do bejsbola, łamał im kości, a potem rozrzucał kawałki ciał na wszystkie strony… Fajrant. Jutro na ósmą – przypomniałem. Radośnie ruszyli w stronę furtkiGdzie!? – huknąłem za nimi – Narzędzia pozbierać!I do komórki! Pozbierali i poukładali. A potem zniknęli…
Jakub wysiadł z ostatniego pekaesu do Chełma. Rozejrzał się ponuro, a potem ruszył Lwowską pod górę. W miejscu domu cadyka spostrzegł płot.Kurde – mruknął – musi co roboty budowlane…Pomajstrował przy kłódce i po chwili wślizgnął się do środka.Wot te na – warknął, spoglądając na odkopaną tegodnia część domu. – No i wszystko się zgadza. Ruszył po błękitnych płytkach. Zamknął oczy. Esesmani wbiegają do budynku. Kilku wpada do pomieszczeń na prawo i lewo korytarza. Jacyś biegną na piętro? Tak, chyba było piętro. A może dwa?… Gdzie go spotkali? W ogrodzie? Dotarł na obszar, który rano został splantowany. Warstewka węgli drzewnych układała się w prostokąt. W tym miejscu, w czasie wojny stała nieduża szopa. W niej… Któryś esesman otworzył kopnięciem drzwi. Skoczyło na nich… Dwieście, może dwieście pięćdziesiąt kilogramów masy. Siła byka, przy nieprawdopodobnej szybkości poruszania się. Palce twarde jak stal, bez trudu przebijające ludzką tkankę… Egzorcysta rozglądnął się wokoło i wypatrzył komórkę na narzędzia. Zawrócił i zajrzał do częściowo odgruzowanych piwnic.Jeszcze głęboko – mruknął – może się zniechęcą?Zresztą nawet jeśli, nic z tego chyba nie może być… Włoski na ręku podniosły mu się.To tylko bezrozumna siła – mruknął – ale jeśli poskładają to do kupy, może być niebezpieczne… Ale pewnie nie będzie im się chciało. Budowlańcy to leniwa, zapijaczona banda – pociągnął bimbru z bidonka. – Tylko dlaczego mnie to niepokoi? Wyszedł na ulicę. Nieoczekiwanie poczuł na sobie świdrujące spojrzenie. Złożył palce w znak Naąet. Mojsze stał w bramie. Spostrzegł palce Jakuba składające się charakterystycznie i zacisnął z całej siły powieki. Mimo to, rozbłysk prawie go oślepił. Zatoczył się i oparł o ścianę. Jakub podszedł do niego.Czego tu szukasz? – zapytał spokojnie.
– To moja ziemia. Obaj mieli włączoną telepatię, więc rozumieli, choć mówili różnymi językami.Tu jest coś ukryte – mruknął Mojsze, trąc oczy. – Jesteś wiedzącym… Obdarzonym? – Tak. Nazywam się Wędrowycz. Mierzyli się wzrokiem. Chasyd w długim, czarnym płaszczu, szerokim kapeluszu i drucianych okularkach oraz troi w spodniach od ortalionowego dresu, czarnej esesmańskiej kurtce, zszarganej do nieprzyzwoitości i gumofilcach na nogach. Twarz ozdobiona czarną, długą brodą i przepisowymi pejsami, i zakazana morda porośnięta pięciodniową szczeciną. Czarne świetliste oczy płonące wewnętrznym blaskiem i głęboko osadzone błękitne jak porcelanowe kulki, zaropiałe, kaprawe ślepia. A mimo to, obaj natychmiast zorientowali się, że należą do tego samego gatunku ludzi wędrujących po ziemi, obdarzonych darem… – Wiesz, co tu jest – zauważył Mojsze.
– Widziałem w działaniu… – pochwalił się egzorcysta. Co robimy? Bo pewnie masz ten sam cel. Nie dopuścić,by znowu wyrwało się na wolność… – Wolę o tym mówić w rodzaju męskim… Sądzę, że trzeba czekać. Głęboko leży? Niemcy rzucili granaty. Zerwało podłogi, zawaliło ściany. Dwa metry, może głębiej… – Granaty… Więc rozleciał się na pył…
– Też tak mi się wydawało, ale dlaczego w takim razie czujemy odbicia mocy?
– Może to, co się zachowało, wystarczy…
– Może – westchnął Jakub. – Budowlańcy wywiozą to na hałdę albo gruz pójdzie na budowę dróg… Nie zaszkodzi nam. – To nie budowlańcy tu kopią – Mojsze wskazał tabliczkę. – To archeolodzy. – Aha. Tacy, co grzebią w ziemi i garnki stare znajdują… Bo od dinozaurów to są ci, palantolodzy? – Jakub popisał się fachowym słownictwem. – Właśnie. Jeśli znajdą kawałki, to może zechcą poskładać go do kupy? Musimy być czujni… – Żyd skłonił poważnie głowę. Ulicą przejechała spóźniona ciężarówka. Niebawem – powiedziały numery na ukraińskiej tablicy rejestracyjnej.Myślę, że możemy pracować razem – na twarzy Wędrowycza wykwitł szeroki, szczery, słowiański uśmiech. Przybysz poważnie skinął głową.
Ten kawałek muru był naprawdę spory. Musieliśmy podważyć go drągami, aby można go było złapać, oplatać pasami i wyciągnąć z eksplorowanej piwnicy. Jak się okazało, po stronie przylegającej do ziemi, zachowały się resztki tynku pokrytego błękitną farbą. Od góry zdobił go złoty szlaczek odbijany wałkiem. Poniżej namalowano tuszem kilka znaków. Sfotografowałem je. Niezły zestaw kolorków – blondas trzymał w ręce inny kawałek, dla odmiany intensywnie czerwony. – Żydzi lubili mocne zestawienia barw – wyjaśniłem.
– Na hałdę – zakomenderowałem.
– To przecież cenny zabytek – zaprotestował ktoś.
– To nie są freski Brunona Schulza, on mieszkał w Drohobyczu – zażartowałem. – A co? – zaciekawił się ktoś.Dwudziestowieczny tynk z resztką napisu – odpowiedziałem. – To zbyt świeże, by było dla nas cenne. Ale jeśli ktoś z was chce to przechować dalsze 500 lat, to? niewidzę przeszkód, można sobie zabrać. Wywlekli bryłę muru i wywieźli taczkami. Ogłosiłem przerwę śniadaniową. Studenci rozsiedli się na murach i powyciągali kanapki, a niektórzy puszki z ukraińską chałwą. Uśmiechnąłem się lekko. Biedacy nie wiedzieli jeszcze, że jest to podróba zrobiona z nasion słonecznika… Indiana stanął koło leżącego na hałdzie kawałka ściany i kontemplował znaki. – To mi nie wygląda na hebrajski – powiedział, wyjmując z torby książkę. – Daniken… – Dwa punkty karne za wymówienie na wykopaliskach nazwiska największego wroga archeologii. I jeszcze trzy zaprzemycenie na teren bazy naukowej dzieł tego popaprańca. Student zrobił się blady jak ściana.Dobra, tym razem ci daruję – mruknąłem. – To alfabet samarytański. Używa go ciągle kilka tysięcy mieszkańców Izraela…