Литмир - Электронная Библиотека

Jakub siedział na ławie, przed domem. Dziwne mrowienie ustąpiło, ale on wiedział, że to tylko na jakiś czas… Przymknął oczy. 1942 rok, Chełm ulica Lwowska. Dom cadyka Aarona Goldberga. Młody Jakub stoi po drugiej stronie ulicy. Esesmani wyłamują drzwi. Przyszły egzorcysta wie, co stanie się za chwilę. Trzask pękającego drewna. Sześciu wpada do środka. Tupot podkutych buciorów na kafelkach podłogi. Trzask drzwi prowadzących na wewnętrzne podwórko. Dziki skowyt hitlerowców pozbawianych kończyn potężnymi szarpnięciami rąk… Ich kumple czekający na ulicy wpadają do środka. Wybucha dziki tumult. Przez okno, wybijając szybę, wylatuje oderwana głowa w hełmie. – Rozwalcie to – krzyczy po niemiecku dowódca. Długie serie z broni maszynowej, eksplodują granaty, jeden, drugi, piąty… Rozpryskują się szyby. Pękają mury… I nagle zapada cisza. Słychać tylko tupot patrolu nadbiegającego z góry, ulicą. W wyłamanych drzwiach pojawia się jeden jedyny esesman. Lewą ręką podtrzymuje kikut prawej. Stracił dłoń… Brakuje mu połowy szczęki. Mózg z cichym plaśnięciem wysuwa się z pękniętej głowy i upada pod jego nogi. Niedoszły zdobywca świata przewraca się na chodnik. Nowo przybyli zaglądają ostrożnie do środka, a potem wrzucają granaty przez okna. Podłogi z łoskotem zapadają się do piwnic. Pękają ściany, sufit osuwa się na gruzowisko… Jeszcze przez chwilę, w powietrzu, unosi się biały, kredowy pył… A potem zapada świdrująca w uszach cisza. Jakub cofa się głębiej w bramę, w zbawczy cień. Niemcy rozglądają się po ulicy, szukając świadków masakry. Na szczęście nie widzą go… Ocknął się jakby z głębokiego snu. Wtedy na Lwowskiej czuł to nieznośne mrowienie, czuł włoski prostujące się na przedramionach. Czuł ten ohydny lęk podchodzący do gardła. Zanim nadbiegli ci z góry, widział przez chwilę sylwetkę sunącą przez zasnute dymem wnętrze domu. I wie, że do końca życia nie zapomni tego widoku. Mrowienie nasila się. Pora jechać. Zostawić nastawiony w piwnicy zacier, zostawić suszący się na strychu kukurydziany słód. Jakub pociągnął jeszcze jeden maleńki łyczek bimbru. Tylko tyle, by odpędzić od siebie dominujące przeczucie zagłady.

Po przerwie zebrałem całą grupę w północnej części podwórza, przy płocie oddzielającym nas od ulicy. – Skupcie się – powiedziałem. – Jak widzicie, mamy tu zarys ścian budynku… – To fundament? – zapytał neandertalczyk.

– Nie, to ściany zachowane na poziomie około 20 centymetrów nad ziemią – wyjaśniłem. – Fundament jest niżej. Jak widzicie, po tej stronie poniewiera się cała masa odłamków gruzu i kredowych bloków, z których wzniesiono ściany – wskazałem podwórko nieistniejącego domu. – To kawałki, które poupadały tam, gdy budynek się walił – zauważył Jones – a tu w środku jest jednolite zasypisko… – Właśnie – potwierdziłem. – Tu w środku nie będzie żadnych warstw kulturowych. To po prostu piwnica zawalona resztkami domu, który na nią runął. Zaczniemy od wybrania całego tego rumowiska. Odsłonimy aż do podłogi. Może nawet coś uda się tam znaleźć… Jakieś graty, które zostały zasypane. Może nawet rytualne judaica… Ale specjalnie na to bym nie liczył. Nie wiem, jak to się stało, że ten dom uległ zniszczeniu, ale przypuszczam, że po prostu w czasie wojny trafiła tu bomba… Tak czy inaczej, zdejmiemy niwelacje na tym poziomie, a następnie te dwa, czy trzy metry niżej… Wspomnienie o skarbach było bardzo sprytnym posunięciem. Gwarantowało, że ze zdwojoną uwagą będą patrzyć na wybierany gruz, dzięki czemu rosła szansa, że nie przeoczą niczego ciekawego… Zabraliśmy się do roboty. Połowa wyciągała kamienie rękami, reszta wywoziła taczkami na hałdy. Zarządziłem zmiany co pół godziny. Słońce stało wysoko i przygrzewało coraz ostrzej, więc wysłałem dwie dziewczyny po wodę mineralną. Kreda była lekko wilgotna, brudziła dłonie na biało. Zapewne, pierwotnie mury budynku wzniesiono z kamiennych bloczków spajanych gliną, zamiast wapnem. Gdzieniegdzie w gruzie leżały kawałki desek.Dziwne to jakieś – mruknął blondas, podnosząc jedną niech pan zwróci uwagę, szefie… – podał mi. Na desce widać było ślad osmalenia układający się wyraźnie we wzór liścia paproci.To ślad jaki zostawia trotyl – wyjaśniłem. – Ktoś to wysadzał w powietrze albo wybuchła tu bomba. Ewentualnie granat – wygrzebałem z gruzu zardzewiały kawałek metalu. – Proszę o uwagę. Znieruchomieli natychmiast. Dobrze ich wytresowałem.Czy ktoś z was domyśla się, co to jest?Pokazałem znalezisko. Milcząc, pokręcili głowami.

– To łyżka od granatu – powiedziałem. – Fakt, że tu leży, zmusza nas do zwiększenia ostrożności. Patrzcie uważnie na to, co wygrzebujecie, mogą tu być niewypały. Pokiwali głowami i ostrożnie znowu wgryźli się w głąb. Bryły kredy były coraz większe. Można się w nich było domyślać kawałków ścian zwalonych eksplozją.

Cadyk Mojsze wysiadł z pekaesu, na dworcu autobusowym, w Chełmie. Mrowienie znikło. A to znaczyło, że znalazł się na miejscu. Rozejrzał się bezradnie. Miasto przypominało jeden, wielki plac targowy. Ulicą Lwowską ciągle przetaczały się tabuny ludzi. Szukał znaków. Patrzył na tablice rejestracyjne jadących ulicą samochodów. Jesteś. Miejsce. Tutaj – informowały go obojętnie.

– Czy jestem za wcześnie? – zapytał. Przeskakujące na świetlnym zegarze cyfry. Za wcześnie…

– Kuźwa nie lubię takich, oj nie lubię – mruczał do siebie Jakub. Autobusem trzęsło, podskakiwał na wybojach.Jechał powoli, a przecież miasto zbliżało się w przerażającym tempie. – A może sobie odpuścić? – zamyślił się. Nie, nie wolno. Obiecał przecież kiedyś, że będzie sprawy pilnował.

Koło południa oczyściliśmy z grubsza zarys ruin. Od strony ulicy znajdowały się dwa, spore pomieszczenia, być może pełniące pierwotnie funkcję sklepu. Rozdzielał je korytarz. Z niego wchodziło się do dwu kolejnych pomieszczeń i na podwórze. Wszystkie cztery pokoje zapadły się wraz z podłogami do piwnic, ale posadzka korytarza wyłożona niebieskimi płytkami z kamionki, wytrzymała. Odsłonili ją na prawie całej długości, tylko gdzieniegdzie pozostały kupki kredowego gruzu. Jedna z nich zwróciła moją uwagę.Indiana Jones doczyść tu swoim pędzelkiem – wskazałem dziwną, nieregularną plamę. W pokojach studenci zagłębili się, mniej więcej, na metr poniżej poziomu gruntu. Stanąłem na resztce ściany i zrobiłem z góry zdjęcie. W sumie nie było tu absolutnie nic ciekawego, ale dokumentacja musi być… Nieoczekiwanie dobiegł mnie dziwny odgłos. Odwróciłem się gwałtownie i omal nie spadłem z muru. Jones odskoczył kilka kroków i rzygał prosto do jednej z piwnic. Był zupełnie zielony na twarzy. – Co się stało? – podszedłem i delikatnie położyłem mu dłoń na ramieniu. – Trup – wyjęczał i znowu zwymiotował.

– Jeden punkt karny za zanieczyszczanie stanowiska archeologicznego – powiedziałem ciepło. Podszedłem do kupki ziemi i podniosłem porzucony przez niego pędzel. Ostrożnie omiotłem pył. Faktycznie pod warstwą gruzu leżała zgnieciona, ludzka czaszka. Wyjąłem z kieszeni szpachelkę i zacząłem odsłaniać resztę szkieletu. Studenci porzucili pracę i obstąpili mnie kołem. Koło czaszki znalazłem kawałek sparciałej skóry i fragmenty materiału. Resztki wojskowej czapki?Ktoś widocznie stał w tym miejscu i przygniótł go walący się sufit – wyjaśniłem. – No cóż, nieprzyjemne znalezisko, ale takie rzeczy się znajduje. Ochotnik do pomocy… Blondas przykucnął koło mnie.Odsłaniaj tam – wskazałem mu dłonią.Kości ramion i reszki butówSufit złamał mu kręgosłup i podwinął nogi równolegle do pleców – powiedziałem – mówiąc obrazowo, gośćzłożył się jak scyzoryk, tylko w drugą stronę. – Zginął namiejscu, więc przynajmniej nie cierpiał… Urwałem. Wprawne oko spostrzegło w rumowisku kawałek zaśniedziałego metalu.Zresztą, należało się sukinsynowi – podniosłem i pokazałem im małą, srebrną, trupią czaszkę. – To jakiś esesman – wyjaśniłem.Mamy problem – powiedział blondas.Spojrzałem.

– Wszyscy w tył – wrzasnąłem. Hitlerowiec przygnieciony sufitem trzymał w zaciśniętej dłoni granat. Łyżka nadal opleciona kośćmi palców niebezpiecznie odskoczyła od korpusu. Na palcu drugiej ręki, jak pierścionek, rdzawą barwą odznaczała się wyrwana zawleczka.W tył – poleciłem raz jeszcze. Cofnęli się znowu kilka kroków. Wyjąłem z kieszeni komórkę i zadzwoniłem do jednostki saperów. Godzina przerwy – zakomenderowałem. – Możecie połazić sobie po mieście – a za to zostaniecie godzinę dłużej po robocie… – obdarzyłem ich promiennym uśmiechem. Rozeszli się, został tylko Indiana.

22
{"b":"100561","o":1}