– Tinazany nie ma tutaj.
– Powiedziano mi, że jest teraz u waszego kierownika.
– Szef dziś nie przyjmuje.
– Ale jest u siebie?
Odpowiedziała po kilku sekundach:
– Wyszedł przed godziną.
– Nie wierzę. Można tam wejść?
– Nie można!
– Pani coś ukrywa!
– Nie wejdzie pan do gabinetu po prostu dlatego, że szef zaniknął drzwi na klucz i zabrał go ze sobą.
Pochyliła się nad krawędzią makiety biurka, na której sterczały barwne rysunki szklanki napełnionej herbatą i wazonu z kwiatami. Obrazki te wycięto z brystolu. Razem z innymi dekoracjami rozstawionymi w lokalach centrali handlowej mogłyby one wprowadzić w błąd jedynie widza patrzącego na nie z okna sąsiedniego wieżowca. Sztuczna sekretarka przesunęła gumowy palec po brzegu tarczy i położyła go na guziku sygnalizacyjnym.
Skoczyłem ku drzwiom gabinetu. Lalka miała dobry refleks: ze swego obrotowego łożyska mogła sięgnąć do klamki i chwyciła za nią sekundę wcześniej. Nacisnąłem na drzwi ciężarem całego ciała.
– Kierownik zabronił! – wrzasnęła nieludzkim głosem.
Jej krzyk zlał się w jedno z chrzęstem rozdzieranego plastyku. Przez szparę utworzoną przy futrynie zobaczyłem spódnicę Lindy porzuconą na oparciu krzesła. Coś jeszcze blokowało drzwi: zanim ostatecznie ustąpiły, usłyszałem ostry zgrzyt, który dobiegł z miejsca zajmowanego przez sekretarkę. Po chwili drzwi trzasnęły o ścianę gabinetu i wpadłem do środka.
Linda była prawdziwa. Miała na sobie tylko bluzkę i pończochy. Siedziała przy wykrojonej z dykty sylwetce biurka na kolanach plastykowego mężczyzny. Patrzyła z przerażeniem to na mnie, to na coś obok, co jeszcze bardziej przyciągało jej uwagę i paraliżowało ją do tego stopnia, że nie uświadamiała sobie wcale, w jakiej ją widzę sytuacji. Manekin również tam patrzył. Odwróciłem się za siebie.
Przy drzwiach wisiała proteza całej ręki. Była wyrwana ze sztucznego stawu razem z kauczukową łopatką i dyndała na klamce, trzymając się jej kurczowo gumowymi palcami.
Sekretarka zwróciła się do nas na obrotowym stołku. Była do niego przymocowana tak silnie, że nie spadła na podłogę w momencie wstrząsu. Prawy jej bok otwierała niekształtna jama. Zamiast żywej twarzy miała nadal tę samą nieruchomą maskę woskowej figury o rysach zakrzepłych w półuśmiechu.
– A mówiłeś, że tylko mnie kochasz – powiedziała zgaszonym głosem. – Miałeś jej to dzisiaj wreszcie oświadczyć. Czy nie obiecałeś? Przecież właśnie dlatego przywołałeś ją do siebie i kazałeś mi pilnować, aby nikt ci nie przeszkodził.
Poprawiła sobie perukę ocalałą ręką. Palce jej zdobiły druciane obrączki z kolorowymi szkiełkami. Naraz oderwała tę dłoń od peruki i przeniosła ją do prawego boku. Zamarła w bezruchu. Najbardziej nieznośne było zestawienie uśmiechu raz na zawsze utrwalonego na masce jej twarzy z niekłamanym zdumieniem, które zabrzmiało w okrzyku, jaki z siebie wydała po odkryciu sztucznej rany.
– Gdzie ja to mam?
Nie zapytała o rękę, jak gdyby możliwość jej utraty nie wchodziła tu w ogóle w rachubę.
Słońce świeciło mi w oczy przez wysokie okno. Podłogę przy. progu zalewała czerwona farba. Unosił się z niej intensywny zapach rozpuszczalnika nitro. Sekretarka szukała czegoś wzrokiem dookoła stołka. By przysłonić jej sobą makabryczny obraz przy drzwiach, wstąpiłem w kałużę farby. W zamęcie dziwnych zdarzeń nie wyobrażałem sobie reakcji uszkodzonej kukły na widok jej własnej ręki urwanej i zawieszonej na klamce. Linda ubierała się w kącie pokoju.
Myśl o perwersyjnej zdradzie z manekinem, jakiej dopuściła się moja dziewczyna w okolicznościach przepełniających mnie trwogą, pomieszana z równoczesnym uczuciem winy i nieokreślonego zagrożenia ze strony okaleczonej lalki, obezwładniła mnie do tego stopnia, że nie byłem zdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Temu stanowi ducha towarzyszyła wcześniej już ustalona niemożność przeprowadzenia granicy miedzy autentyzmem i programową symulacją w postawach sztucznych ludzi.
Czułem na plecach spojrzenie szklanych oczu. Pod jego wpływem wyobraziłem sobie, że muszę natychmiast ukryć gdzieś tę urwaną protezę lub przymocować ją do boku mechanicznej sekretarki. Próbowałem rozgiąć gumowe palce. Nie mogłem ich jednak oderwać od klamki. W trakcie tych szalonych zmagań poczułem nagle na swej szyi inne lodowate palce, które zacisnęły się na niej z taką samą mocą, jak tamte na klamce. Już traciłem oddech, gdy manekin atakujący z tyłu poślizgnął się w kałuży farby i rozluźnił nieco swój chwyt. Miał gorszy refleks. Odepchnąłem go od siebie na odległość ciosu i trzasnąłem z całej siły pięścią w środek jego plastykowej maski. Zachwiał się na nogach. Nim runął na podłogę, w ciszy gabinetu rozległ się donośny krzyk Lindy. Nie wyrażał on żadnej treści poza panicznym strachem. Ponieważ wyglądało to na atak histerii, podbiegłem do niej i zatkałem jej usta ręką. Obawiałem się zbiegowiska.
– Jak mogłaś! – syknąłem przez zaciśnięte zęby.
– To ty? Carlos! Czy to ty jesteś? – mamrotała niewyraźnie.
– Jak mogłaś tak postąpić akurat dzisiaj? – zaakcentowałem ostatnie słowo.
– Dzisiaj?
Szeroko rozwartymi oczami patrzyła przed siebie ponad moim ramieniem. Usłyszałem łoskot wywracanego krzesła. Plastykowy kierownik leżał na wznak z twarzą wgniecioną do środka pustej czaszki. Jego sztuczne ciało prężyło się konwulsyjnie, naśladując agonalne drgawki. Zakrzywionymi palcami darł na strzępy makietę biurka. Raz jeszcze kopnął krzesło bosymi stopami o wyglądzie drewnianych prawideł do prostowania butów i znieruchomiał ostatecznie.
Linda pochyliła się nad manekinem.
– On nie żyje – szepnęła.
– Co ty pleciesz, głupia!
– Ona nie jest taka głupia – powiedziała sekretarka. – To jest doświadczona kurwa.
Miałem jeszcze w oczach obraz nieprzyzwoitej pozy, w jakiej zobaczyłem Linde po otwarciu drzwi gabinetu. Teraz położyła dłoń na zdeformowanej masce. Poruszyła głową sztucznego kierownika. Byłem zdenerwowany do granic wytrzymałości, ale nie myślałem o niej w kategoriach zwykłej zdrady. Odezwała się w momencie, gdy jakiś manekin stanął w drzwiach sekretariatu:
– Zabiłeś go!
– Zwariowałaś czy żartujesz sobie ze mnie?
– Ledwie cię poznałam, Carlos. Co się z tobą stało?
Odciągnąłem ją za pasek od makiety trupa.
– Linda, błagam, przestań się wygłupiać. Przecież to jest plastykowa kukła!
– Puść ją! – ryknął groźnie sztuczny typ za moimi plecami. Linda ominęła go w drzwiach i wybiegła na korytarz.
– Poczekaj! – zawołałem. – Tak nie możemy się rozstać.
Zniknęła na klatce schodowej. Pognałbym za nią na górę, lecz przywołany hałasami świadek awantury zdecydowanie zagrodził mi drogę.
– Nie ruszaj się z miejsca! – warknął ostrzegawczo. Trzymał w ręku nóż z długim ostrzem przygotowany do ciosu. – Już więcej nikogo nie zamordujesz.
Ubrany był w papierową koszulę i spodnie o tak idealnych kantach, jak gdyby nigdy w nich jeszcze nie usiadł. Może przeznaczono go do odegrania tylko jednego epizodu. Swym ciałem uformowanym byle jak ze sztucznego tworzywa kopiował nieprzeciętnego grubasa. Gumowym brzuchem zatarasował wyjście na korytarz.
Jego wzorową postawę spontanicznego obrońcy pracowników biura zlekceważyłem całkowitym milczeniem: nie miałem czasu ani ochoty tłumaczyć, jak doszło do pozorowanej śmierci ich przełożonego. Zależało mi wyłącznie na porozumieniu z Linda. Lecz kiedy bezceremonialnie wypychałem go z przejścia, cofnął się nagle w głąb korytarza i z niespodziewaną zręcznością zadał mi silny cios nożem w okolicę serca.
Długi stalowy nóż zanurzył się w moim ciele po samą rękojeść. Po chwili szarpnięty tą samą plastykową dłonią, która go wbiła w moją pierś, wyleciał z rany i zadzwonił na marmurowej posadzce. Przez sekundę jak cała wieczność długą trwaliśmy w śmiertelnym uścisku. Wpatrzony w jego tłustą twarz wytłoczoną z masy, na której gruba warstwa błyszczącego lakieru naśladowała perlisty pot, poczułem na piersi zimny strumień krwi. Zalewała koszulę. Rozdarłem ją i podniosłem do oczu ręce: były lepkie, czerwone, straszne.