Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dlaczego oszukuje pan mojego męża?

Miała nieprzyjazną minę, lecz w końcu musiałem zapytać wprost:

– Czyż nie łączy nas fakt, że pani jest prawdziwą kobietą, co stwarza możliwość porozumienia miedzy nami i wymiany wiadomości na temat…

– Tak bezczelnego podrywacza w życiu jeszcze nie spotkałem! – syknął manekin lodowatym tonem, zanim zdążyłem dokończyć, o jaki temat mi idzie.

– Przecież nie miałem zamiaru…

– To czego pan od nas właściwie chce? – ucięła sucho.

Po szybkiej wymianie zdań zapadła denerwująca cisza. Kiedy wybiegłem za kobietą z metra, wyobrażałem sobie naiwnie, że to, czego od niej chcę, wypisane jest na mojej twarzy i nie wymaga dodatkowego wyjaśnienia. Teraz – zaskoczony jej chłodnym przyjęciem – przewidywałem tylko, czym może skończyć się ta głupia rozmowa, jeżeli natychmiast nie odejdę. Musiałem pogodzić się z kolejnym niepowodzeniem. Nie potrafiłem porozumieć się ani z przemienionym w imitację człowieka Ryanem, chociaż był on moim kolegą i mogłem mu wszystko powiedzieć, ani z obcą kobietą, która była autentyczna i z całą pewnością widziała dookoła siebie dokładnie to samo co ja.

Tam – naturalne reakcje człowieka obudzonego na scenie pośród dekoracji i przestraszonego nimi nazwane zostały przejawami prymitywnej zarozumiałości, tutaj – bezczelnymi zalotami chama, który podchodzi na ulicy do kobiety prowadzonej przez jej męża i prawi jej tanie komplementy w rodzaju: “Nareszcie spotkałem prawdziwą kobietę!"

Dalsze próby rozbudowywania tej beznadziejnej sceny tak czy inaczej zmierzały do awantury.

– Przepraszam za ten przykry incydent – powiedziałem po przerwie. – Teraz widzę, że pomyliłem panią ze swoją znajomą.

– Jestem o tym przekonana.

– A mnie się wydaje, że pan szuka guza – burknął manekin zaczepnie.

W końcu miał prawo do takiego komentarza. Odwróciłem się i zszedłem schodami na dół, do tunelu wypełnionego łoskotem pociągu. Przedtem usłyszałem jeszcze ostatnie zdania, jakie na mój temat wymienili między sobą wytrąceni z równowagi małżonkowie:

– Martin, uspokój się. To jakiś wariat! Czy nie słyszałeś, co on opowiadał?

– Ale rozmawialiście jak para dobrych znajomych. Już dawno podejrzewałem, że coś przede mną ukrywasz.

Wsiadłem jeszcze raz do metra, aby pojechać do następnej stacji, gdyż do Temalu, gdzie pracowała Linda, najbliżej było z przystanku przy Trzydziestej Ulicy. Oglądając namiastki pasażerów tu i ówdzie rozlokowane również w tym pociągu, tak się jednak zagapiłem, że minąłem właściwą stację i dojechałem do Kroywen – Centralu. Dość już miałem jazdy mrocznym tunelem, z którego nie było widać, co się dzieje na ulicach miasta. Postanowiłem wyjść na świeże powietrze i wrócić do Lindy pieszo.

Sam gmach dworca razem z jego podziemnymi halami wzniesiony był solidnie z autentycznych materiałów budowlanych i niczym chyba nie różnił się od tego dworca, jaki dobrze znałem. Tylko w jego wnętrzu, zamiast prawdziwych ludzi, kręciła się duża liczba manekinów.

Przy zbiegu Szóstej Alei z Czterdziestą Pierwszą Ulicą wkrótce po wyjściu z dworca zobaczyłem trzech prawdziwych mężczyzn. Szli obok siebie środkiem chodnika i minęli mnie z całkowitą obojętnością. Zachowałem już pewną ostrożność, pamiętając, czym skończyła się poprzednia próba spontanicznego zawarcia znajomości. Przystanąłem jednak, gotów przyłączyć się do nich, gdyby tylko zaprosili mnie do swego towarzystwa. Żaden nie obejrzał się ani razu. Śledziłem ich długo, aż znikli w perspektywie ulicy. Dzięki nim dowiedziałem się przynajmniej, że nie jestem tutaj wyjątkową postacią, ponieważ w mieście pozostali żywi jeszcze inni jego mieszkańcy.

Czwartego prawdziwego przechodnia spotkałem sto metrów dalej. Już zdecydowany zatrzymać go, przeszedłem na drugą Stronę chodnika, gdy niespodziewanie on sam pierwszy zapytał:

– Która jest godzina?

Spojrzałem na zegarek.

– Osiem po jedenastej – odpowiedziałem zaskoczony banalnością jego pytania.

– Dziękuję.

Poszedł dalej.

– A niech to wszystko… – chciałem zakląć, lecz zaraz poprawiłem się. – Zwariować można.

Obejrzał się.

– Cholera mnie już bierze – wyznałem. – Czy nie ma pan przypadkiem prawdziwego papierosa?

– Służę uprzejmie.

Grzebał przez chwilę w kieszeni, aż znalazł rozpieczętowaną paczkę. Podsunął mi ją. Włożyłem papierosa do ust. Był prawdziwy.

– Nie paliłem od samego rana… – zacząłem spokojnym tonem i przerwałem, kiedy nieznajomy oddalił się pośpiesznie. Jedną chwilę! – zawołałem za nim.

Zwolnił niechętnie.

– Słucham.

– Zapałek też nie mam.

Zapalił mi papierosa swoimi zapałkami.

– Co pan właściwie myśli o tych wszystkich manekinach? – pokazałem ręką dookoła siebie.

Zamiast rozejrzeć się po ulicy, gdzie w atmosferze przesyconej zapachem gumy i plastyku roił się wkoło nas gęsty tłum postaci odlanych z masy o barwie ludzkiego ciała, spojrzał przenikliwie na mnie.

– Czyżbym powiedział coś zabawnego? – spytałem podejrzliwie.

– Mam pociąg za cztery minuty – odparł wymijająco.

– Ale co pan o nich sądzi? – zniecierpliwiłem się. – Pytam, ponieważ z obojętności innych ludzi wynika, że nie ma tu wcale żadnego problemu.

– Bo nie ma go rzeczywiście.

– Lecz czy te kukły nie zasługują na jedno słowo komentarza?

– Widzę – przystanął – że szuka pan tutaj kogoś, kto do ulicznego tłumu odnosiłby się z właściwą panu pogardą.

– Ależ tu nie o to chodzi! – zawołałem rozpaczliwie.

Uśmiechnął się i ruszył szybko w kierunku dworca.

– Przepraszam! – rzucił poza siebie w biegu.

Odprowadziłem go wzrokiem do ruchomych schodów. Pogarda! – co on chciał przez to powiedzieć? Czy był równie ślepy jak Ryan, jak te wszystkie manekiny, które pojawiły się ubiegłej nocy w całym mieście na tle tu i ówdzie rozstawionych dekoracji, zajmując miejsca prawdziwych ludzi? Cokolwiek miał na myśli – zmiażdżył mnie tym jednym słowem. Pod jego wpływem przestałem wierzyć w możliwość porozumienia między ludźmi podobnie jak ja osamotnionymi w sztucznym tłumie.

Na odcinku pomiędzy dworcem Kroywen – Central i Trzydziestą Ulicą Szósta Aleja nie nosiła śladu żadnych zmian. Dekoracje, ukryte przed wzrokiem nieuważnego przechodnia, stały tylko we wnętrzach sklepów, kawiarń, restauracji i kin. Po obu stronach jezdni rosły w dwóch rzędach prawdziwe palmy. Domy też – przynajmniej swym zewnętrznym wyglądem – nie różniły się niczym od tych dobrze mi znanych białych, czarnych i kolorowych wieżowców, jakie wznosiły się tu jeszcze poprzedniego wieczora.

Szedłem w ostrym słońcu, które jedynie w godzinach południowych zaglądało na dno alei, o innych porach dnia zanurzonej w głębokim cieniu, bo zabudowanej z dwu stron wielopiętrowymi drapaczami chmur. Ludzie mieli plastykowe, nieruchome twarze. Do południa spotkałem po drodze kilkunastu prawdziwych przechodniów, miedzy innymi kilkoro dzieci. Prawie wszystkie samochody zaparkowane przy krawężnikach jezdni lub poruszające się na niej miały byle jakie, tekturowe karoserie. Za kierownicami siedziały sztywne kukły. Z daleka nie poznałbym jednak, że zadaniem jadących wozów jest markowanie ulicznego ruchu.

W sklepach wypełnionych imitacjami właściwych wyrobów sztuczni klienci, płacąc zielonymi papierkami i plastykowymi krążkami, które udawały banknoty i bilon, kupowali surogaty i atrapy towarów. W spożywczych działach samoobsługowych przedmiotami zakupów były najczęściej same opakowania. Manekiny ładowały do koszyków kolorowe, lecz puste pudełka, puszki, torebki, słoiki i butelki.

Zaciekawiony wyglądem falsyfikatów zgromadzonych w witrynie sklepu jubilera wstąpiłem tam na chwilę. W środku zastałem właściciela podejrzanych kosztowności i jednego, zdecydowanego już klienta. Jubiler pozdrowił mnie grzecznie i przeprosił za małą minutę zwłoki niezbędną do sfinalizowania – jak się wyraził – poważniejszej transakcji. Miał uszczęśliwioną minę. Zdejmował i zakładał na mały palec u ręki brązową szyjkę odpiłowaną od butelki po szampanie. Nabywca tej osobliwej obrączki odliczał w tym czasie pieniądze z grubego pliku brudnych kartek pozorujących banknoty.

4
{"b":"100558","o":1}