Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po tych słowach nastąpił ów niezwykły wypadek. Wywarł on na mnie bardzo silne wrażenie, ponieważ okazało się, że dla mistrza nie ma żadnej różnicy między cudem prawdziwym a fałszywym i że to, co ja – ślepy z wyższego punktu widzenia – brałem za rzeczywisty cud, Reżyserowi świata przyszło z większą łatwością niż pozorowanie nadprzyrodzonej działalności.

W tłoku podnieconych manekinów zwróciłem uwagę na żywą kobietę, której twarz i ręce pokrywał autentyczny trąd. Klęczała za plecami mistrza i dotknęła krawędzi jego worka w chwili, gdy Płowy Jack uzdrawiał rzekomego inwalidę. Widziałem ją z odległości jednego metra, więc nie mogłem ulec jakiemuś złudzeniu: potwornie zniekształcone dłonie trędowatej odzyskały wszystkie palce i pokryły się nową skórą. Głębokie rany na jej twarzy zastąpiła nieskazitelnie gładka cera. Po kilkunastu sekundach dawne monstrum tratowane nogami sztucznych ludzi przemieniło się w zdrową i piękną kobietę.

Ale w zamęcie nikt prawie jej nie zauważył. Wszyscy poszli na plażę za uzdrowionym manekinem, a ona pozostała na klęczkach samotnie. Ponieważ mistrz również ani razu nie odwrócił się do niej, przyszło mi do głowy, że kobieta została oczyszczona niezależnie od woli nauczyciela i nawet bez jego wiedzy. Ledwie to sobie uświadomiłem, gdy Płowy Jack rzucił mi bystre spojrzenie (pierwsze od chwili opuszczenia łodzi).

– Zaiste powiadam ci – rzekł wskazując poza siebie znacząco – takiej wiary, jaką okazała ta kobieta, nie znalazłem jeszcze w Kroywenie.

Miałem wrażenie, że on śledził moje myśli. Więc ta kobieta i ja (razem z innymi – prawdziwymi rzekomo – ludźmi) dla Reżysera świata byliśmy manekinami wyższego rzędu, które on mógł uzdrawiać z taką łatwością, ż jaką każdy z nas potrafiłby oczyszczać skórę, otwierać usta i oczy, przetykać uszy oraz nakładać peruki i zdejmować więzy bezradnym plastykowym atrapom.

Zasiadł pośrodku zgromadzonego ludu. Przypatrywałem się mu z największą uwagą, nie znajdując na jego ciele żadnego niezwykłego znaku. Miał wygląd zwyczajnego prawdziwego człowieka. Ale manekiny też nie umiały odróżnić ludzi żywych od plastykowych. Porównanie to przynosiło pewność, że ze swego poziomu nigdy nie zobaczę Płowego Jacka w jego rzeczywistej postaci.

Gdy słońce zaszło poza imitacje murów północnego Uggioforte, nauczyciel wszedł do łodzi, odpłynął od brzegu i z miejsca, gdzie mógł być przez wszystkich widziany, zwrócił się do słuchaczy stojących na plaży:

– Królestwo ekranu podobne jest do roli, na której gospodarz rozsiał dobre nasienie. Lecz przyszedł nieprzyjaciel jego i posiał chwasty między ziarnami pszenicy. A gdy zakiełkowała pszenica, pokazały się i chwasty. Więc powiedzieli słudzy do gospodarza: Chcesz, to wyplenimy je. Odparł: Nie! Byście czasem zbierając chwasty nie wykorzenili razem z nimi pszenicy. Dopuśćcie obojgu społem róść aż do żniwa, a wtedy rzeknę żeńcom: Oddzielcie chwasty od pszenicy. Ziarno przenieście do gumna mojego, a chwasty wrzućcie w ognisty piec. Tak będzie przy dokonaniu świata tego. Pośle Twórca Anioły, które wyłączą złe z pośrodku dobrego.

Kazał jeszcze wiele w innych podobieństwach, a gdy dokończył tych mów i wysiadł z łodzi na brzeg, przystąpili doń uczniowie jego.

– Czemu w podobieństwach im mówisz? Odpowiedział:

– Wam dano widzieć tajemnicę królestwa niebieskiego, ale onym nie dano. Dlategoć mówię im w podobieństwach, iż patrząc nie widzą. I choć pilnie słuchają, przecie nie słyszą. Bowiem pełni się w nich proroctwo, które mówi: Patrzeć będziecie, ale nie ujrzycie. Kto może, niechaj to zrozumie.

A kiedy zapadły ciemności, po raz wtóry przystąpili do niego uczniowie mówiąc:

– Puste jest to miejsce, a i czas już przeminął. Rozpuść tedy lud, aby odszedł do Parayo lub do Lesaioli i kupił sobie żywności.

Lecz on rzekł:

– Dajcie wy im co jeść.

Odparli:

– Mamy tylko pięć chlebów i dwie ryby.

– Przynieście!

I rozkazawszy ludowi, by usiadł na trawie, łamał chleby i ryby i dawał uczniom, a oni ludowi. Tak nasycili się wszyscy i zostało jeszcze.

Zapłonęły ogniska. Płowy Jack dał każdemu według jego potrzeby. Siedziałem blisko niego i widziałem, jak dzielił ryby i chleb. Z przyniesionych wzorów – jak z matryc – ściągał bez końca cienkie plastykowe powłoki. Bochenki były puste w środku, a ryby przypominały zabawki ze sztucznego tworzywa puszczane na wodę przez dzieci. Rzesza manekinów otrzymała wielką liczbę atrap powielonych w zagadkowy sposób i każdy ze sztucznych ludzi mógł podnieść do gumowych ust swoją imitację chleba i ryby.

Wyciągnąłem rękę.

– Daj mi jeść.

Położył mi na dłoni kolejne powłoki ściągnięte z jednolitych wzorców. Już chciałem go spytać, czy nie ma dla mnie czegoś jadalnego, gdy poczułem ciężar, ciepło i zapach świeżego chleba oraz woń prawdziwej ryby, która po złamaniu parowała jeszcze, jakby ją wyjął prosto z wędzarni. Mogłem jeść, ale nie czułem głodu, tylko strach.

Odszedłem na drugi koniec obozu.

Płomień oświetlał skulone wokół ogniska sztuczne postacie, które rzucały nieruchome cienie na najbliższe dekoracje. Zastanawiałem się, czy gwiazdy są kroplami srebrnej farby, czy dziurkami w ciemnogranatowej kopule nieba. W tej części obozu, gdzie spędzałem noc, Scenograf rozstawił wielkie plastykowe kaktusy. Ich splątane rozgałęzienia i pękate bulwy po wrzuceniu do ognia paliły się jasnym płomieniem, ale wydzielały przy tym duszny, gryzący dym.

Atak kaszlu zwrócił na mnie uwagę manekinów. Po komentarzu na temat zimna wiosennej nocy dostałem od nich kawał ceraty imitującej koc. By nie sprawić przykrości ofiarodawcom, naciągnąłem na siebie tę płachtę i przez jakiś czas markowałem sen. Miałem wrażenie, że leżę pomiędzy gramofonami, na których obracały się same pęknięte płyty. Znajdowałem się w grupie złożonej z ruchomych i gadających kukieł. Sąsiednie ognisko otaczały sztywne postacie rozlokowane w bezpiecznej odległości od żaru spalanych dekoracji. Dręczony monotonnym gwarem niby – rozmów, pozorowanych zdaniami złożonymi ze słów wypowiadanych w przypadkowej kolejności, wstałem i przeniosłem się do drugiego ogniska.

Usiadłem obok plastykowej kobiety. Wspierała głowę na kolanach podciągniętych pod brodę. Udawała, że grzeje nogi w cieple płonącego kaktusa. Nie wiedziałem, przed kim grała rolę zmarzniętej atrapy, bo wszyscy jej towarzysze byli figurami czwartorzędnymi (jeśli do tej grupy zaliczyć gipsowe odlewy), ona zaś – jako postać swobodna – należała do statystów drugoplanowych, wiec miała nad nimi przewagę dwóch stopni. W każdym razie była zbudowana proporcjonalnie i nawet twarz jej w półmroku wyglądała jak żywa.

– Może ma pan papierosy?

– Mam.

Wsunąłem kartonową rurkę między jej śliskie gumowe wargi, a sam zapaliłem papierosa z paczki zakupionej rano. Zerknąłem na jej nogi. Naraz coś nienaturalnego pojawiło się w moich myślach. Już w tym fakcie, że atrapę papierosa podałem sztucznej kobiecie bezpośrednio do ust, zamiast poczęstować ją z paczki, była jakaś nie zamierzona poufałość. Jak ona zrozumiała ten gest, dowiedziałem się później.

Patrzyłem na światła przeciwległego brzegu.

– Jestem sama – powiedziała moja sąsiadka.

– Ja też – skłamałem czym prędzej.

Gwiazdy przeglądały się w szybie jeziora. Z drugiej strony, spoza rozstawionych na górze dekoracji, wyjrzała tarcza księżyca.

– Zmarzłam.

– Mam koc.

– Nie.

– Co nie?

– To nie jest koc.

– A co?

– Kołdra.

Zwinąłem rozpostartą ceratę.

– Kołdra czy koc, mniejsza o to. Przecież siedzimy koło ogniska – zauważyłem naiwnie.

– Jednak jest mi zimno. Czy nie rozumie pan takiej prostej rzeczy?

Owszem, rozumiałem, ale byłem nieśmiałym bandytą. Podniosła moją rękę i położyła ją na swoim kolanie.

– Proszę, niech pan sam sprawdzi, jaka jestem lodowata.

Nie musiałem jej dotykać, aby wyobrazić sobie wrażenie kontaktu żywego ciała z gumą i plastykiem. Lecz kiedy przesunąłem rękę po jej udzie, przekonałem się, że było ogrzane przy ognisku. W cieple plastyk nabrał miękkości.

29
{"b":"100558","o":1}