Następnego ranka Holly obudziła Sharon, która wymiotowała w toalecie. Zajrzała do niej i delikatnie przytrzymała jej głowę.
– Już dobrze? – spytała, kiedy wszystko się uspokoiło.
– Tak. Przez całą noc dręczyły mnie koszmary. Śniło mi się, że płynę łodzią, a potem pontonem. Chyba dopadła mnie choroba morska.
– Ja miałam podobne sny. Najadłyśmy się strachu, co?
Sharon uśmiechnęła się słabo.
– Nigdy więcej nie wypłynę na morze pontonem.
W drzwiach łazienki stanęła Denise, ubrana w bikini. Postanowiła razem z Sharon pójść na basen, a Holly wybrała się na plażę sama, z małą torbą plażową, do której schowała jakże ważny list od Gerry’ego.
O dziwo poprzedniego dnia zasnęła przed północą. Chciała zerwać się wcześnie, nie budząc dziewczyn, wyjść na balkon i tam przeczytać kolejny list. Nie miała pojęcia, kiedy zasnęła mimo wszystkich emocji.
Na plaży znalazła ustronne miejsce, z dala od krzyku bawiących się dzieci i dudniących stereo. Rozłożyła się w cichym zakątku na ręczniku. Fale przybijały i odpływały. Mimo wczesnej pory słońce paliło już dosyć mocno.
Wyciągnęła list z torby, pogłaskała napis: „sierpień”, ostrożnie rozerwała kopertę.
Cześć Holly,
Mam nadzieję, że wypoczywasz na fantastycznym urlopie. I że ślicznie wyglądasz w tym bikini! Mam też nadzieję, że wybrałem odpowiednie miejsce. Omal nie pojechaliśmy tam na miodowy miesiąc, pamiętasz? Cieszę się, że w końcu zobaczyłaś ten kawałek świata. Podobno, jeśli stanie się na samym końcu plaży przy skałach i spojrzy w lewo, można dostrzec latarnię morską. Słyszałem, że podpływają do niej delfiny. Wiem, że uwielbiasz delfiny. Pozdrów je ode mnie. PS Kocham Cię, Holly…
Drżącymi rękami wsunęła kartkę do koperty i schowała do torby. Miała wrażenie, że Gerry jej towarzyszy. Wstała, zwinęła ręcznik. Puściła się biegiem plażą, która kończyła się raptownie urwiskiem. Włożyła adidasy i zaczęła się wspinać po skałach.
Dokładnie tam, gdzie pisał Gerry, na skale, wznosiła się olśniewająco biała latarnia morska niczym pochodnia strzelająca w niebo. Holly szła ostrożnie, aż dotarła do małej zatoczki. Wokół nie było żywej duszy.
Wtem usłyszała jakieś dziwne odgłosy. To piszczały delfiny baraszkujące przy brzegu, z dala od plażowiczów. Usiadła na piasku, żeby posłuchać ich pogwarek.
Gerry usiadł obok.
Może nawet wziął ją za rękę.
Do Dublina wracała chętnie, odprężona i pięknie opalona. Zgodnie z zaleceniem lekarza. Mimo wszystko jęknęła, kiedy samolot wylądował w ulewnym deszczu.
– Pewnie pod twoją nieobecność miejscowy krasnoludek opuścił się w pracy – stwierdziła Denise, kiedy John zajechał pod dom Holly.
Holly uściskała i wycałowała koleżanki, po czym weszła do cichego, pustego wnętrza. Uderzyła ją w nos silna woń stęchlizny. Natychmiast otworzyła drzwi na taras.
Kiedy jednak przekręciła klucz w drzwiach, stanęła jak wryta. Ogród za domem wyglądał jak cacko. Ktoś skosił trawę. Powyrywał chwasty. Wyczyścił meble ogrodowe. Odmalował murki. Poza tym posadził kwiaty, a pod wielkim dębem postawił drewnianą ławkę. Rozejrzała się, wstrząśnięta. Kto to wszystko, do licha, robi?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W pierwszych dniach po powrocie z Lanzarote Holly nie odzywała się do koleżanek. Jakoś nie miała ochoty umawiać się z Denise czy z Sharon. Po wspólnie spędzonym tygodniu chyba wszystkie uznały, że zdrowo będzie na jakiś czas się rozstać. Ciara była nieuchwytna, bo albo pracowała w klubie Daniela, albo spędzała czas z Mathew. Jack ostatnie cenne tygodnie wolności wakacyjnej spędzał w Cork, a Declan… Bóg raczy wiedzieć, co porabiał Declan.
Życie może nie tyle ją nużyło, ile straciło dla niej sens. Przedtem żyła perspektywą wakacji, a teraz znów nie potrafiła znaleźć dostatecznego powodu, żeby rano wstać. W porównaniu ze słonecznym tygodniem w Lanzarote Dublin był mokry i obrzydliwy.
Czasami nie chciało jej się nawet zwlec z łóżka, oglądała tylko telewizję i czekała na kolejny miesiąc i kolejny list od Gerry’ego, zastanawiając się, co teraz wymyśli. Dawniej on stanowił sens jej życia, teraz musiała się zadowolić listami z przeszłości.
Poza tym chciała złapać ogrodowego krasnoludka. Pytała nawet sąsiadów, ale niczego się nie dowiedziała o tajemniczym ogrodniku. W końcu uznała, że ktoś przez pomyłkę uprawia jej ogród. Niewykluczone, że lada dzień przyjdzie rachunek. Codziennie sprawdzała pocztę, chociaż nie miała zamiaru płacić. Nic jednak nie przyszło. Przychodziło natomiast wiele innych rachunków: za elektryczność, telefon, ubezpieczenie. Jakby sprzysięgły się przeciwko niej. Nie wiedziała, jak poradzi sobie na dłuższą metę z opłatami. Ale zobojętniała na takie błahostki.
Pewnego dnia rano zadzwoniła Denise.
– Cześć, co słychać? – spytała.
– Kipię radością życia – mruknęła ironicznie Holly.
– Ja też! – zawołała Denise ze śmiechem.
– Naprawdę? A co cię tak cieszy?
– Nic specjalnego, życie – powiedziała. No tak, życie. Cudowne, piękne życie.
– Mów, co się dzieje?
– Dzwonię, żeby cię zaprosić na jutro wieczór na kolację. Umówiliśmy się o ósmej u „Chana”.
– My, czyli kto?
– Sharon z Johnem i jacyś znajomi Toma. Nie widziałyśmy się wieki, zobaczysz, że będzie fajnie.
Holly skrzywiła się.
– Dobra, no to do jutra.
Odłożyła słuchawkę rozdrażniona. Czyżby Denise zapomniała, że Holly nadal jest w żałobie? Pobiegła na górę i otworzyła szafę. Który ze swych starych, nielubianych ciuchów ma jutro włożyć? I skąd wytrzaśnie pieniądze na drogą kolację! Ledwo było ją stać na utrzymanie samochodu. Zaczęła wywlekać wszystkie ubrania z szafy i ze złością rozrzucać je po całym pokoju. Łkała przy tym bez opamiętania, aż w końcu się uspokoiła.
Przyjechała do restauracji dwadzieścia po ósmej, bo wiele godzin przymierzała rozmaite stroje. W końcu wybrała sukienkę, którą Gerry doradził jej na karaoke. Chciała poczuć się bliżej niego.
Kiedy ruszyła do stolika, rozejrzała się dyskretnie i serce jej się ścisnęło – wokół same pary.
Przystanęła w pół drogi, umknęła w bok, schowała się za węgłem. Chyba sytuacja ją przerosła. Rozglądała się spłoszona za najłatwiejszą drogą ucieczki. Za drzwiami do kuchni znajdowało się wyjście awaryjne. Kiedy owionęło ją chłodne świeże powietrze, poczuła się wolna. Idąc przez parking, obmyślała wymówkę dla Denise.
– Cześć, Holly.
Zatrzymała się i powoli odwróciła. Daniel stał oparty o swój samochód i palił papierosa.
– Cześć, Daniel. Nie wiedziałam, że palisz.
– Tylko kiedy jestem zdenerwowany.
– A jesteś?
Uściskali się na powitanie.
– Zastanawiam się, czy przyłączyć się do wesołych par. Holly nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Ty też?
Roześmiał się.
– Jak chcesz, mogę im nie mówić, że cię widziałem.
– Czyli wchodzisz?
– Kiedyś muszę wziąć byka za rogi – oznajmił ponuro.
Holly rozważyła w myślach jego słowa.
– Chyba masz rację.
– Nie wchodź, jeśli nie masz ochoty. Nie chcę cię mieć na sumieniu.
– Przeciwnie, miło byłoby mieć przy sobie drugą samotną duszę. Tak niewiele ich już zostało.
Daniel roześmiał się i podał jej rękę.
– Idziemy?
Wzięła go pod ramię.
– Tylko będę musiała wcześniej wyjść, żeby zdążyć na ostatni autobus – zaznaczyła.
Od wielu dni brakowało jej pieniędzy na zatankowanie auta.
– No to mamy idealną wymówkę. Ja powiem, że muszę cię odwieźć do domu o godzinie…
– Pół do dwunastej?
O północy zamierzała otworzyć wrześniową kopertę.
– Dla mnie w sam raz.
Z uśmiechem wmaszerował do restauracji.
– Już są! Idą! – zawołała Denise, kiedy podeszli do stolika. Holly usiadła obok Daniela.