Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dziękuję ci – mówi ręka i spierzchnięte wargi.

I wtedy Marta łamie się.

– Tak się boję, siostro.

– Tak się boję, siostro… – Iwona oddaje uścisk. – Wydaje mi się, że nie wytrzymam tego strachu. – Iwona kuli się, jej głos jest cichy, tak cichy, że Marta musi się nachylić. – Żeby tak od razu… A potem myślę, że to dobrze, że jeszcze nie… Jak jest słońce… Ale słońce wschodzi niezależnie od wszystkiego, prawda?

– Prawda.

– I wzejdzie po mojej śmierci. – Iwona patrzy w okno, tam, gdzie świt rano przedostaje się przez gałęzie rozłożystego kasztana. Pożółkłe liście drżą na wietrze. – Jakby się nic nie stało. Jak po śmierci rodziców… A od ich śmierci nie było dla mnie nic świętego.

– Dla ciebie też?

Iwona patrzy na nią uparcie, a w Martę wstępuje dawny niepokój. Więc woli poprawić koc, poduszkę, woli nic nie mówić, bo przecież jest tylko cienka granica…

– Marto? Pytałam cię… czy dla ciebie też… Marto!

A jednak. Stało się. Dlaczego Iwona nie dała jej spokoju? Ale wezbrana fala już ma ujście i twarz Marty wykrzywia się.

– Jak możesz! Jak możesz mnie pytać, co dla mnie było święte! Nigdy ci nie jest za mało siebie samej?

– Nie rozumiem – mówi Iwona i rzeczywiście nie rozumie. Więc przyszedł czas, żeby wszystko powiedzieć.

Marta staje w nogach łóżka, chwyta za poręcz, pochyla się w stronę Iwony, ściska łóżko tak bardzo, że wydaje się, że wygnie metalową poręcz.

– Jak możesz używać słowa „też”? Zapomniałaś, że to ja siedziałam przy matce, myłam ją i cierpiałam z nią, to ja byłam na każde zawołanie, to ja musiałam na to patrzeć!

– Ale ja… – Iwona chce słabo zaprotestować.

Lecz Marta jej nie pozwala. W Marcie coś pękło i wylewa się szeroką strugą, której już nie jest w stanie kontrolować.

– Wyjedziesz znowu ze swoimi pieniędzmi? Oczywiście, że dzięki tobie było na najdroższe leki, ale to wszystko. To nic! To już tylko ja wyłam z rozpaczy i widziałam, jak gaśnie dzień po dniu, i nawet wtedy nie zauważała mnie, tylko czuła brak ciebie, i słyszałam twoje imię we wszystkich przypadkach. O tobie, z tobą, przy tobie. Ty, ty, ty! – Marta nie chce, żeby jej głos był tak nabrzmiały żalem, ale jest. – Tęskniła do ciebie, a ja trzymałam ją za rękę…

Iwona siada mocniej na łóżku, odrzuca tlen, chce Marcie przerwać.

– Marto!

Ale Marta doskakuje do niej.

– Nie! Nie przerywaj mi teraz! Myślałaś, że nie będę miała odwagi w tej sytuacji? Pieprzyć to! Chrzanić to wszystko! Zawsze ty! Wspaniała ty! – Głos Marty staje się piskliwy, prześmiewczy. – „Bierz z niej przykład, kochanie, dlaczego nie zachowujesz się jak Iwona? Iwona to boże dziecko, widzisz, jaka jest odważna, nigdy nie bała się ryzykować. Jestem taka szczęśliwa, wiedząc, że Iwona sobie ułożyła życie. Iwona jest po prostu bardzo zdolna. Iwona na pewno będzie robiła w życiu coś nietuzinkowego”. – Marta macha rękoma, jakby stała na arenie i chciała szerszemu audytorium pokazać: oto coś wspaniałego. A potem nagle odwraca się do pustego krzesła i słodkim fałszywym głosem dodaje: – „Ale to dobrze, że z ciebie taki pracuszek, o, Iwona to ma fantazję, widzieliście, co zrobiła ze swoim pokojem? Iwona jest taka barwna – nadal jej głos brzmi fałszywie – ale i z ciebie jesteśmy dumni, dziecinko”. – Marta zbliża się do Iwony, teraz może jej spojrzeć prosto w oczy. – Nawet wtedy kiedy ciebie nie było, było cię o wiele za dużo dla mnie… A ty nie przyjechałaś… Ty – Marta jest zdziwiona, tak zdziwiona jak nigdy przedtem – ty nie przyjechałaś…

– Marto, ja…

Ale Marta już się cofa od łóżka. Już nie mówi do Iwony, mówi do całego świata.

– Ty nie przyjechałaś! Nawet na pogrzeb. A co z Iwoną, o Iwonie, dla Iwony, Iwona? – Głos Marty kpi. – Iwona nie przyjedzie, mamusiu, bo jej się nie opłaca. Bo jak przyjedzie, to już nie wróci do swojej kochanej Francji, swojej nowej ojczyzny, au revoir! I do Piotra, oczywiście. Już nie będzie mogła wrócić, mamusiu. I dlatego masz tylko mnie. Ta, która zawsze była mniej kochana, siedzi przy tobie i nie boi się, że jej coś zabiorą. Niestety. Tylko ta druga, ta mniej ważna, siedzi przy tobie i słucha o Iwonie. – Głos Marty mięknie niespodziewanie. – Przepraszam, mamusiu, że nie jestem Iwonką. Mogłybyśmy się zamienić, bo ja bym przyjechała zewsząd, z końca świata i nie bałabym się ubecji ani stanu wojennego, mamusiu. Ale ta dzielna Iwona też się nie boi, mamusiu. Przecież zawsze była taka odważna. Pewnie nie może znieść myśli o twoim umieraniu, mamusiu. Od tego masz mnie. Tyle osób umarło mi na rękach przed tobą, mamusiu. Nie martw się, poradzę sobie. Zawsze sobie radziłam. A poza tym jestem przyzwyczajona, mamusiu. Przecież sama sobie wybrałam ten zawód, choć to był zawód dla ciebie, mamusiu. Zawiodłam cię. – Marcie łamie się głos, chwilę walczy ze wzruszeniem i czeka na tę wściekłość, która doda jej sił. Podchodzi do łóżka i już ma siłę, żeby prosto w te niebieskie, zmęczone oczy nareszcie powiedzieć prawdę. – Nie ćwicz tego ze mną! W tej chwili nie! Zawsze to robiłaś! Teraz jesteś taka biedna, że nie można ci mówić takich rzeczy, prawda?

Ale Iwona jej nie widzi. I Marta z rozpaczą powtarza raz jeszcze:

– To kiedy ci to mogę powiedzieć, kiedy, no!

Iwona nie otwiera oczu, więc Marta nachylona nad nią szarpie ją za ramię.

– Odpowiedz mi!

I wtedy spostrzega, że Iwona nie może złapać oddechu, widzi, że rurka z tlenem leży obok. Nerwowo zakłada gumkę pod nos Iwony, odkręca kurek mocniej, bierze ją za rękę i czuje zamierający puls.

Strzykawka we wprawnych dłoniach Marty zamienia się w życie, Marta pewnym ruchem wbija igłę i pakuje w leżącą życiodajny płyn.

– Spokojnie, Iwonka – jej głos jest teraz pewny, łagodny – spokojnie, chwileczkę, już dobrze, malutka, już dobrze, poczekaj, psiakrew jasna, oddychaj, oddychaj, tak…

Odkłada strzykawkę, wpatruje się w twarz Iwony z napięciem. Iwona otwiera oczy, łapie powietrze.

– Nie… – Iwona macha ręką, jakby odganiała się od much.

– Boże, co ja zrobiłam… – Marta jest przerażona. – Nie wytrzymuję tego napięcia…

– Nie… nie przerywaj. Mów dalej… Proszę.

– Przepraszam, nie wiem, co mnie opętało, to nieprawda, taka jestem podła…

Iwona nabiera sił z każdą sekundą. Głos ma mocniejszy, kiedy mówi:

– Nie… Nigdy nie myślałam… to musiało być straszne dla ciebie. Straszne.

– Nie, ja to w złości mówiłam, ja wcale tak nie myślę.

– Myślisz, dzięki Bogu myślisz. Wybacz mi, Marto, że musiałaś mi to powiedzieć…

I wtedy Marta czuje, jak znowu wypełnią ją złość. Każdą komórką swojego ciała czuje, jak obcy chłód dotyka jej wnętrzności.

Odchodzi do okna, spod okna rzuca w stronę łóżka i wystraszonej Iwony zimne słowa:

– Niestety, jednak cię nienawidzę. Nawet teraz musisz być lepsza? Nie sprawdzisz, czy cię nie swędzi pod łopatkami? To taki pierwszy objaw wyrastających skrzydeł! Boże, jak ja cię nienawidzę!

– Zamknij się i pozwól mi coś powiedzieć!

– Już sobie kupiłaś dyżur, żeby było jak u nas w domu, i dobrze za to zapłaciłaś! Ale ja nie muszę się teraz podporządkować! Nic się nie dzieje naprawdę! Nic! – Przypomina sobie ton Iwony z tego dyżuru opłaconego tak drogo i przywołuje go. – „Och, moja siostra posikała się w majtki, och, wszyscy się z niej śmiali”. Powiedz: „Przepraszam cię, siostro, że byłam wstrętną gówniarą, która ośmieszała cię na każdym kroku!”. Powiedz to, póki możesz jeszcze mówić!

Iwona kaszle, ale Marta cierpliwie czeka, aż siostra sama odkręci sobie ten kurek, da więcej powietrza. Widzi zmagania Iwony, lecz nie podchodzi, czeka, zamarła w oczekiwaniu, jakby od tego zależało jej życie.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – mówi urywanie Iwona, ale Marta nie podchodzi. I nagle wściekłość ustępuje i pojawia się smutek.

– Co ja ci takiego zrobiłam, że tak strasznie się na mnie mściłaś? – Marta patrzy na kasztan za oknem, żałosny jesienny kasztan, który zaraz pozbędzie się liści, który będzie straszył wygiętymi konarami aż do następnej wiosny.

32
{"b":"100429","o":1}