Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dopiero na czwarty dzień księżniczka usiadła na łóżku. Gorączka opadła i dziewczyna już nie czuła bólu przy każdym oddechu. Alchemik też wracał do zdrowia. Trzy palce w postrzelonej ręce znowu zaczęły się poruszać i choć nie miał w nich zbyt dużo siły, wierzył, że niebawem odzyska w nich pełnię władzy.

Obie kuzynki Kruszewskie, jako że niebezpieczeństwo minęło, wróciły do pracy. Mistrz musiał zrezygnować. Gdy tylko doszedł do siebie, zaczął żałować pozostawionych na poddaszu urządzeń i książek. Ale cóż, tak niestety bywa. Dodatkową przyczyną jego udręki była dieta, bogata w żelatynę, mająca przyspieszać gojenie i zrastanie kości.

Piątego dnia księżniczka uparła się, że pójdzie do szkoły. Obie kuzynki zaczęły prawić morały, a Stanisława nawet zagroziła, że przeciągnie ją smyczą po zadku, czym wywołała u wszystkich domowników atak wesołości… Do szkoły nie poszła, ale przynajmniej pozwoliły jej wybrać się z klasą do kina.

* * *

Od pięciu dni cel nie pojawił się ani razu pod szkołą. Jednak ciągle jest w mieście, a nauczycielka, która była z nią wtedy przed Instytutem Orientalistyki, chodzi do pracy.

– Może po prostu jest chora – zastanawiał się Laszlo.

– Wampiry nie chorują. – Arminius zmarszczył lekko brwi. – Ale czuję jej myśli. Ona chce tu wrócić…

– Hmmm… Co robimy?

– Najlepsze są stare, wypróbowane sposoby…

Szesnasta. Uczniowie poszli do domów, ale dyrektor jeszcze siedzi w swoim gabinecie. Można działać. Zaparkowali wynajętego w wypożyczalni fiata przed drzwiami. Stary łowca obciągnął na sobie garnitur. Spojrzał do lusterka i uśmiechnął się do swego odbicia. Dwuogniskowe okulary w cienkich, metalowych oprawkach nadawały mu wygląd prawdziwego intelektualisty.

Wszedł do szkoły. Cieć na jego widok zasalutował tylko kijem od miotły. Oto i gabinet. Zapukał i wszedł do środka.

– Czym możemy służyć? – Na widok czcigodnie wyglądającego starca dyrektor sam przybrał dostojną pozę.

– Jestem profesor Arminius Vamblery z uniwersytetu w Sarajewie… – Łowca zaczął po angielsku.

– Bardzo mi miło. W czym mogę pomóc?

– Dowiedziałem się, że do pańskiej szkoły uczęszcza Monika Stiepankovic. To moja ukochana prawnuczka. Sądziłem dotąd, że zginęła… – W oczach starego zaszkliły łzy.

– Mówiła, że nie ma żadnych krewnych. – Dyrektor nic nie podejrzewał. Po prostu się ucieszył.

– Widocznie przypuszczała, że podzieliłem los wszystkich mieszkańców miasteczka… Serbowie wymordowali podczas czystek etnicznych całą naszą dolinę – dodał.

– A to się dziewczynka uraduje. – Dyrektor się rozpromienił. – Zabiera ją pan z powrotem do Bośni?

– Jeszcze nie wiem. Ale chyba tak. Musimy odbudować nasz dom… I od nowa układać sobie życie. Ja wróciłem do pracy na uczelni, poradzimy sobie.

Dyrektor rzucił okiem na grafik.

– Szkoda, że nie przyszedł pan dwie godziny temu, poszła już do domu…

– A gdzie mieszka?

– Zaraz sprawdzimy…

Z szafy wyciągnął jej teczkę i podał adres domu dziecka. Arminius zagryzł w duchu wargi. Wraca do punktu wyjścia.

– Ale wie pan co? – Dyrektor był radosny jak szczygiełek. – Dziś o dziewiętnastej jej klasa idzie do kina, tego przy ulicy Świętego Tomasza. Może tam ją pan złapie? Będzie chyba przyjemniej…

– Dziękuję panu bardzo. – Łowca uśmiechnął się i uszczęśliwiony opuścił szkołę.

Wsiadł do samochodu.

– Mamy ją! – Zatarł ręce. – Będzie dziś o siódmej wieczorem w kinie. A potem… wraca do domu. Może sama…

– Dziabniemy ją na ulicy?

– Z czego? Zrobimy inaczej. Rąbniesz ją prądem. – Podał mu porażacz elektryczny. – Wpakujemy do samochodu, skujemy, zawieziemy do nas i przypalikujemy kołkiem.

Laszlo klasnął w dłonie.

– Nawet wolę tak – powiedział. – Bliski kontakt z wrogiem… I jakby bardziej honorowo niż kulą w plecy.

– I zgodnie z tradycją łowców wampirów. – Skłonił głowę stary.

– Możemy zaparkować na Starym Mieście?

– Niestety, nie bardzo. Ale jest na to metoda. Zamaskujemy nasz wóz jako taksówkę…

* * *

Dziewczyny wysypały się z kina. Obserwowali je spokojnie i uważnie. Księżniczka Monika pożegnała się z koleżankami i ruszyła przed siebie ulicą.

– Przefarbowała się, spryciara – mruknął Laszlo.

– No to z Bożą pomocą. – Arminius przeżegnał się i klepnął ucznia w ramię.

Laszlo podniósł broń i, wysiadłszy z wozu, ruszył za ofiarą. Przystanęła, oglądając drobiazgi wystawione na wystawie sklepu jubilerskiego. Kolczyki i wisiorki wzorowane na wyrobach rosyjskiej firmy Faberge. Złoto zdobione granatową emalią. Wyroby niczego sobie, ale ceny zaporowe. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Ostatecznie stać ją… Tylko czy warto wydawać fortunę na kilka błyskotek?

Przyspieszył kroku. Przeciął ulicę i szedł środkiem chodnika. Cholera, szkoda, że jest leworęczny. Cel ma po prawej stronie… Będzie musiał zrobić zwrot, cała akcja może nie wypalić przez głupią sekundę… Zlustrował ulicę. Kupa ludzi. Żadnej policji. Ile czasu minie, zanim ktoś zareaguje i wyciągnie komórkę? Powiedzmy, że pięć sekund.

Mijał witrynę. Jeszcze krok, jeszcze pół. Nieoczekiwanie odwrócił się i pchnął niemal na oślep porażaczem. Spostrzegła ruch w szybie wystawowej, ale nie zdążyła nic zrobić. Wyładowanie trzystu tysięcy woltów przebiło bez trudu kożuszek. Włosy stanęły dęba, otoczyły głowę jak naelektryzowana burza. Pociemniało jej w oczach i osunęła się prosto pod nogi łowcy.

Złapał ją, żeby nie gruchnęła o chodnik. Stary zatrzymał samochód obok sekundę później. Laszlo otworzył tylne drzwi i jednym ruchem rzucił ją na tylne siedzenie. Była lekka i drobna, nawet nie poczuł. Skoczył w ślad za nią. Trzaśniecie drzwiczek. Łowca prowadził szybko i pewnie.

– Obszukaj ją i zakuj – polecił. – Powinna być nieprzytomna przez jakieś dziesięć minut, ale nie wiadomo, jak to z nimi jest…

Rozpiął kożuch i obszukał pospiesznie boki. Żadnych kabur, żadnych spluw… Ups? Coś miała na łydce. Odsznurował pochwę ze sztyletem.

– Tylko nóż – zameldował.

– Kuj. Nie czekaj.

Kożuch przeszkadzał, ściągnął go pospiesznie. Ręce na plecy, podwójne kajdanki. Większymi spiął jej nogi w kostkach. Jeszcze łańcuch łączący obie pary. Solidna stal samohartująca, zamki znacznie wymyślniejsze niż w policyjnych modelach.

Arminius wjechał na podwórze i zaparkował przed ich kwaterą. Wysiadł i zatrzasnął bramę. Rozejrzał się na boki. Pusto. Ulica jak wymieciona, żywego ducha. I bardzo dobrze.

– Dasz radę ją ponieść? – zapytał.

– Tak, przerzucę sobie przez plecy…

– Nie! Jeśli się ocknie, dziabnie cię zębami. Chyba byś nie chciał…

Złapał ją pod pachy i, sapiąc z wysiłku, wtaszczył po schodach do pokoju. Stary wyjrzał oknem. Nadal spokój. Nikt za nimi nie jechał, nikt chyba nie zauważył, jak wnoszą nieprzytomną dziewczynkę do swojej rudery. Na Sławkowskiej spostrzegł co najmniej trzech ludzi z komórkami przy uchu. Gadali tak sobie, czy wzywali policję? Nieważne.

– Nadal śpi – zameldował Laszlo.

– Rozciągnij i przykuj – polecił. – Jak będzie miała rozłożone ręce, nie zdoła się zamienić w nietoperza.

Węgier rozkuł jej ręce i rozkrzyżował na podłodze. Wbił solidne haki w drewniany parkiet, przyczepił do nich kajdanki. W ostatniej chwili. Obudziła się i natychmiast szarpnęła potężnie. Deski zaskrzypiały cichutko, ale nic się nie stało. Naprawdę solidne okowy. Potoczyła oszołomionym spojrzeniem wokoło. Obłażące z farby ściany, popękany tynk na suficie, okna zabite dyktą z portretami jakiegoś psychola. Podłoga, niegdyś piękna, obecnie zapuszczona jak reszta tej meliny. Na parapecie półtoralitrowa flacha rakiji. Pod ścianą, na warstwie świeżych gazet, dwa materace i śpiwory. I jeszcze ci dwaj. Młody, sympatycznie wyglądający chłopak. To on dziabnął ją prądem. Śniada cera, grube brwi. Ormianin? Gruzin? Nie, raczej Węgier albo Rumun. Byłby nawet przystojny, gdyby nie te wąskie, zaciśnięte jak kreska wargi i spojrzenie psychopaty.

49
{"b":"100375","o":1}