Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział VII

Mistrz Michał skręcił w ulicę Świętego Krzyża, gdy nieoczekiwanie z bramy wyszli trzej masywnie zbudowani faceci. Ubrani byli w szare, płócienne płaszcze, przypominające krojem habity. Obejrzał się dyskretnie. Trzech innych odcięło mu drogę ucieczki.

– Bractwo Drugiej Drogi – wycedził. – Jak miło, sześciu na jednego. Aż dziwne, że w ogóle się pokazaliście, zamiast strzelić zza węgła. Ale honor nigdy nie był waszą mocną stroną.

– Milcz, psie – warknął najwyższy. – Nikt nie będzie zarzucał nam braku honoru.

Alchemik splunął mu pod nogi.

– Przekaż nam sekret tynktury, a darujemy ci życie – szepnął drugi.

Mistrz spojrzał na niego z zainteresowaniem.

– Sekret ukryty jest w moim mózgu. Nie sądzę, abyście zdołali go stamtąd wydrzeć, choć niewątpliwie przez ostatnie czterysta lat nabraliście znacznej biegłości w torturowaniu alchemików. Najpierw będziecie jednak musieli wziąć mnie żywcem.

Odwrócił się i zadał z półobrotu cięcie jednemu z napastników, który podchodził go cicho od tyłu. Ten uskoczył, wpatrując się w rękę, której niespodziewanie zabrakło dłoni. Alchemik spojrzał i skrzywił się niemiłosiernie. Liczył na cięcie po stawie, a chybił o dobre dwa palce…

Pozostali wrogowie wyciągnęli miecze. Na ten widok uśmiechnął się leciutko. Chyba za dużo filmów się naoglądali.

– Idiotyczna moda na japońskie katany – zakpił. – Jakby nie można było patriotycznie iść na szable…

– Poddaj się – zażądał najwyższy.

– To dobra noc, by umrzeć – odgryzł się. – Chyba, że nie jesteście jeszcze gotowi… Swoją drogą, trzeba być pozbawionym sumienia, żeby zarzynać człowieka o tej porze…

– Zginiesz.

– Trzech wcześniej rozwalę na pewno. A jak mi się uda, to i czterech. – Przez czterysta lat nauczył się, że czasem losu nie da się odwrócić. Ale zawsze trzeba zachować klasę, aż do końca…

Kroki na mokrym bruku. Zza rogu nieoczekiwanie wyszło dwóch nocnych spacerowiczów. Staruszek wspierający się na lasce i, na oko sądząc, dwudziestoletni chłopak. Stanęli na sekundę, zdumieni rozgrywającą się na ich oczach sceną.

Dranie zabiją ich, żeby nie było świadków, pomyślał ze smutkiem Sędziwój.

Niespodziewanie spostrzegł dziwny blask w oczach starego. Coś w jego postawie, w gestach, w sposobie trzymania laski uzmysłowiło Sędziwojowi, że ten dziadek to ktoś taki jak on. Twardy gość ulepiony jeszcze z przedwojennego materiału. Stojący nad grobem, ale stojący na mocnych wciąż nogach. W oczach młodszego było coś dziwnego, przedwczesna dojrzałość. Zacięty wyraz twarzy, gdy lustrował plac boju, wskazywał, że też ma twardy charakter. Telepatyczny dreszcz, nagle odkryte pokrewieństwo dusz… I już wiedział, że nie cofną się, nie uciekną, nie zginą. Że w beznadziejnej sytuacji Opatrzność zesłała mu ich na ratunek. I wiedział, że są uzbrojeni. Czuł to przez skórę. Prawdziwy mężczyzna zawsze ma coś na podorędziu.

A zatem dano mu kolejną szansę. Jego ziemska pielgrzymka jeszcze się nie zakończyła. Dwóch na jednego, może trzech… Bywało gorzej.

Stary spokojnym ruchem wyjął z laski ostrze. Błękitna szpada zalśniła w świetle latarni. Damasceńska stal, bardzo stara robota. Podał ją młodemu.

– Nie wiem, co tu się dzieje, ale pomóż mu – powiedział po węgiersku. – Przystrójmy swoje życie wieńcem dobrych uczynków…

– Sporo ich – mruknął Laszlo.

Chwycił rękojeść i wypróbował broń.

– Boisz się? – Arminius spojrzał na niego spokojnie i bez nagany.

Strach może być siłą destruktywną, ale może też być twórczy. Może pomóc w ocenie sytuacji, trzeba tylko umieć go opanować. Zdusić, by nie przerodził się w panikę.

– Gdzie tam, to przecież tylko ludzie…

Starzec wyjął zza pasa sztylet i z ukłonem zaprezentował go Alchemikowi. Mistrz szablą odpowiedział na pozdrowienie. I nagle jakby ruszył film. Członkowie bractwa rzucili się do przodu. Sędziwój sparował pierwsze cięcie. Ostrze katany w zetknięciu z bułatem wydało cichy brzęk. Głownia szabli przecięła je. Kawałek klingi upadł na bruk. Sędziwój trafił przeciwnika w czoło, znacząc krwawy ślad.

– Następnym razem nie kupujcie broni w sklepach z pamiątkami – doradził.

Schylił się, przepuszczając miecz nad głową. Jednym ruchem poderwał szablę i ciął kolejnego wroga na odlew. Ten zachwiał się i w ostatniej chwili podtrzymał dłonią wypadające z brzucha trzewia. Nieźle oberwał, ale powinien przeżyć…

Laszlo skoczył ze szpadą naprzód. Głęboki wypad, pchnięcie i krok w tył. Dwa miecze przecięły ze świstem powietrze. Pudło. Zdążył się cofnąć. I zaraz kolejny wypad. Cios prosto w staw biodrowy, pierońsko bolesny i prowadzący do trwałego okulawienia. Jeszcze jedna parada. Tym razem trafił w ramię. Katana z brzękiem potoczyła się po chodniku.

Arminius podszedł do młodego łowcy i położył mu dłoń na ramieniu.

– Oddaj szpadę – poprosił. – Dajmy im choć minimalną szansę…

Młodzieniec posłusznie wręczył mu broń. Ostatni nie poszkodowany z trójki, patrzył na niego przerażony i wściekły. Stary odszedł w tył, zostawiając ich samych na placu boju. Laszlo wyjął bagnet od kałasznikowa i stanął, gotów do odparcia ataku.

Wróg skoczył do przodu. Węgier wykonał unik. Broń napastnika wbiła się w drewniane drzwi. Ułamek sekundy wystarczył, by Laszlo chlasnął go przez policzek ząbkowaną stroną bagnetu. Paskudna, szarpana rana, blizna zostanie na całe życie… Kopniak z boku i noga też złamana… To już ostatni. Odwrócił się, by zobaczyć, jak radzi sobie Alchemik.

Sędziwój tymczasem zwarł się z najwyższym.

– Jak się nazywasz? – zagadnął, blokując cięcie tamtego.

– A czemu pytasz? – Uderzenie z nadgarstka, szybkie, paskudne, ale do sparowania.

– Zawsze lubię wiedzieć, kogo zabiłem.

– Rafor. Przywódca Bractwa Pierwszej Drogi…

– Drugiej Drogi, hę, hę – sprostował Alchemik.

Czasami w chwilach słabości pozwalał sobie na odrobinę cynizmu.

– Traktat alchemiczny „Wrota pieca” – wróg uderzył nisko, podstępnie, ale Sędziwój sparował cios – wskazuje, że naszym sposobem robiono złoto już dwa tysiące trzysta lat przed naszą erą. Więc to my jesteśmy pierwsi…

Mistrz wybił mu broń z ręki i uniósł szablę do ostatecznego ciosu. Pisk opon na wilgotnym bruku. Zaterkotał pistolet maszynowy. Kątem oka Alchemik spostrzegł, jak stary Węgier wciąga młodego w bramę, i sam wskoczył w sień po drugiej stronie ulicy. Koło ucha gwizdnął mu jakiś zabłąkany rykoszet. Gdy po chwili wyjrzał, zaułek był pusty. Tylko dwaj nieoczekiwani pomocnicy stali po drugiej stronie. Alchemik, przebywając w kosmopolitycznej Pradze, liznął wielu języków Cesarstwa. Teraz grzebał w pamięci, szukając węgierskiego.

– Dziękuję, panowie – powiedział wreszcie.

– Nie ma za co – mruknął Arminius po polsku i, odwróciwszy się, odszedł wraz ze swoim uczniem.

Michał zrozumiał, że też trzeba iść. Szóstym zmysłem wyczuł, iż kilka radiowozów, nie włączając sygnału, jedzie już w tym kierunku. Tak, gliniarze ostatnio bardzo przykładali się do roboty. I nie mógł mieć im tego za złe…

* * *

Nadkomisarz zlustrował wzrokiem pobojowisko. Dwa reflektory, każdy o mocy dwóch tysięcy watów, oświetlały wilgotny od rosy bruk. Zaułek zablokowano z obu końców. Technicy pozaznaczali już dowody rzeczowe.

– I co ty na to? – zapytał praktykanta.

– Koleś od pistoletu maszynowego wypruł, jak sądzę, krótki magazynek. Strzały padły z samochodu, i to szybko jadącego. – Wskazał rząd odprysków tynku. – Walił tak, aby zabić, ale niecelnie… Rozrzut wskazuje, że strzelał kompletny dyletant.

Detektyw uśmiechnął się pod nosem. Cztery punkty za spostrzegawczość. Minus dwa za słownictwo.

– Kontynuuj.

– Wcześniej porznęli się czymś. – Wskazał krwawy rozbryzg na dawno nieodnawianej ścianie. – Na przykład mieczami. – Przez chwilę kontemplował katanę, wbitą w drzwi sklepu.

34
{"b":"100375","o":1}