Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Widzę, że podoba się panu nasz nabytek. – Uśmiechnął się kasjer.

– Można obejrzeć to dokładniej?

– Jasne. – Pracownik kantoru otworzył pancerną gablotę i wręczył mu kamień.

Dominikanin długo i w milczeniu oglądał kawałek skały. Tu jest góra, a tu dół… Ziarna złota układają się nieprawidłowo. Wyglądają, jak gdyby ktoś obsypał płynny kwarc grudkami, które pod wpływem wysokiej temperatury stopiły się w krople i zatonęły w skalnym cieście. Widać nawet kierunek, w jakim rozsypywał samorodki. Następnie masę wylano z tygla i opryskano wodą, by kamień głęboko popękał, przybierając naturalny wygląd. Po co ktoś tak się męczył?

– Czy to jest do kupienia? – zapytał po chwili namysłu.

– W zasadzie myśleliśmy, żeby zostawić sobie na wyposażeniu. Przyciąga wzrok klientów… Z drugiej strony, jest tu ze dwieście gramów kruszcu. Nie bardzo nas stać na zamrożenie takiej ilości gotówki…

– Dwieście gramów, czyli cena wyniesie około siedmiu tysięcy złotych?

Kasjer poważnie kiwnął głową.

– Mam propozycję. Przetnijmy to na pół, ja kupię połowę, druga zostanie tutaj, jako dekoracja.

– To brzmi niegłupio… Tylko jak to ciachnąć?

– Naprzeciwko jest sklep z minerałami i pracownia jubilerska. Z pewnością zechcą nam pomóc.

Rozdział II

Deszcz przestał padać. Ochłodziło się. Prawie wpół do dziewiątej. Stanisława uderzyła piętami boki jasnobrązowej klaczy. Koń przeszedł w trucht. Czy może być coś przyjemniejszego niż przejażdżka o świcie krakowskimi Plantami? Drzewa stoją nagie i mokre, wilgotna ziemia pachnie upajająco. Trawy kilka dni temu zwarzył przymrozek. Żwir przyjemnie chrzęści pod końskimi kopytami.

Wylot Szewskiej, już niedaleko. Spojrzała na zegarek. Nie spóźni się.

Jednak nie miała tego dnia szczęścia. Minęła patrol policji w odległości minimum półtora metra, a oni, nie wiedzieć czemu, przestraszyli się, zaczęli gwizdać i machać rękami. Z trudem uspokoiła konia. Zawróciła, osadziła klacz i popatrzyła na nich z góry.

– Czy panowie zwariowali? – Jej słowa padały ciężko, jak odlane z ołowiu. – Koń się przestraszył, mógł ponieść! A jakby tak kogoś stratował?

Funkcjonariusze gapili się na nią z rozdziawionymi ustami.

– Proszę pani. – Najwyższy z nich odzyskał głos. – Proszę zejść z konia.

Rzuciła mu wyniosłe spojrzenie, jakby zastanawiała się, czy w ogóle ma wypełniać jego polecenie. Wreszcie zeskoczyła jednym zgrabnym ruchem. Tego dnia ubrana była w elegancką garsonkę, toczek oraz buty do konnej jazdy, miękkie, o wysokiej cholewce, robione na zamówienie. Pod pachą dzierżyła skórzaną teczkę, w dłoni trzymała szpicrutę. Strój i wyraz twarzy znamionujący całkowite przekonanie o słuszności jej racji powinny wgnieść ich w ziemię… Błąd. Straciła przewagę. Okazało się, że jest o głowę niższa od najdrobniejszego z policjantów. Trudno narzucać innym swoją wolę, gdy trzeba patrzeć do góry.

– Czy pani postradała zmysły, pchać się tu z koniem? – Gliniarz był surowy i zasadniczy.

No to spóźni się do pracy. Drugi raz w życiu. Co za hańba. Aha. I jeszcze trzeba ustawić tych trzech.

– Nie rozumiem. – Zmierzyła ich pełnym zaskoczenia spojrzeniem. – Co to znaczy, nie wolno tu jeździć konno?

– No, nie wolno – tłumaczył cierpliwie dowódca patrolu. – Będzie mandat. I punkty karne… Hmmm… – Spostrzegł, że ciut się zagalopował.

Może pokazać im etiopski paszport dyplomatyczny i odesłać nadgorliwców w diabły? Nie taki głupi pomysł.

– Ma pani prawo jazdy? – zapytał konkretnie drugi.

Tylko tego brakowało. Jej twarz stężała ze złości.

– Wybaczą panowie, spieszę się do pracy i nie mam czasu wysłuchiwać podobnych głupot. Jeśli rzucą panowie okiem w regulamin tego parku… – Z torby wyciągnęła nieco pożółkłą książeczkę. – O, proszę, paragraf dwudziesty siódmy.

– Na terenie Plant krakowskich dozwolone jest odbywanie przejażdżek konnych w godzinach porannych i popołudniowych, pod warunkiem wszakże poruszania się ścieżkami oznaczonymi na załączonym planie – przeczytał zbaraniały dowódca.

– O kurde? – zdziwił się jego towarzysz.

Świetnie. Konsternacja. Teraz trzeba umiejętnie narzucić swój punkt widzenia.

– Wypraszam sobie takie słowa w mojej obecności. – Stanisława, kiedy chce, umie przybrać postawę prawdziwej damy.

– Najmocniej przepraszam – bąknął gliniarz.

– Zaraz, zaraz. – Szef patrolu uważnie obejrzał kartę tytułową. – To jest regulamin parku z 1837 roku.

– I co z tego? – Spojrzenie błękitnych oczu przewiercało go na wylot.

– Od dawna obowiązuje nowy regulamin. Jest tam, na tablicy. – Wskazał kierunek.

– Chodźmy i poczytajmy sobie. – A jednak się spóźni! Diabli nadali tych służbistów.

Zatrzymali się przed tablicą, na której widniał wyciąg z regulaminu. Wielu rzeczy zakazano i w większości przypadków słusznie…

– Nie ma tu przepisu zabraniającego jazdy konnej. – Stanisława jako pierwsza przeleciała wzrokiem planszę. – Skoro pierwotny regulamin nie został uchylony, to obawiam się, że nadal obowiązuje. – Wyjęła dowódcy swoją książkę z dłoni i włożyła do torby. – Przepraszam, spóźnię się do pracy…

– Eeee… – powiedział uczenie najwyższy.

– Pożegnam panów.

Wskoczyła na siodło i oddaliła się z godnością. Policjanci popatrzyli po sobie.

– To co, można tu jeździć czy nie? – zafrasował się ten najdrobniejszy.

– A cholera wie. Widziałeś tu kiedyś kogoś na szkapie?

– No. Parę lat temu. Ale nie na koniu, tylko na skuterze.

– I co, złapali ich?

– Nie, to była Straż Miejska. Patrolowali teren. Ale cywili nie widziałem. Chociaż jakby nie było wolno, to i strażnicy by przecież nie wjechali – błysnął pomysłem.

Odprowadzili wzrokiem oddalającą się amazonkę. I naraz poczuli, że wolno tu jeździć. Dlaczego nie? Ładna dziewczyna, siedząca z gracją na ślicznej brązowej klaczy, znikała w perspektywie parkowej alejki. Wkomponowana idealnie w rzeczywistość, stała się jej elementem. Przecież to jasne, że tak estetyczny widok nie może być nielegalny…

* * *

Uczennice zebrały się na sali gimnastycznej. Dzwonek właśnie przebrzmiał, ale nauczycielka jakoś się nie pojawiała, choć do tej pory zawsze była trochę przed czasem.

– Zachorowała – ucieszyła się Magda. – Twarda babka, ale grypa okazała się silniejsza…

– A może uciekła. – Na twarzy Gosi odmalowało się rozmarzenie.

Usłyszały czyjeś kroki na schodach. Ale to tylko Monika. Dziewczętom wyrwało się westchnienie ulgi.

– Panna Stanisława prosi na boisko. – Uśmiechnęła się księżniczka.

Chóralny jęk wystarczył za odpowiedź.

– W grudniu? – szepnęła ze zgrozą Magda.

Ale ich koleżanka już wyszła. Chcąc nie chcąc poszły w jej ślady. Po nocnym deszczu zrobiło się bardzo chłodno. Ziemia jest mokra, na drzewach nie ma już liści. Nauczycielka siedziała na grzbiecie niedużej, brązowej klaczy. Popatrzyła z góry na swoje uczennice.

– Dziś w programie zajęć mamy podstawy jazdy konnej. – W jej oczach zapłonęły figlarne iskierki. – Koń, jaki jest, każdy widzi – zacytowała Joachima Benedykta Chmielowskiego. Lekko zeskoczyła na ziemię. – Która pierwsza chce się przejechać?

Zaczepiła karabińczykiem linkę asekuracyjną do uzdy. Spojrzała pytająco na uczennice. Wszystkie niepewnie cofnęły się o krok.

– No, co wy? To tylko koń…

Patrzyły w ziemię. Żadna się nie ruszyła. Tego nie przewidziała. Sądziła, że przynajmniej połowa dziewcząt z grupy siedziała choć raz w siodle. To przecież panienki z dobrych domów, powinny chodzić na lekcje tenisa, jazdy konnej, gry na pianinie…

– Monika?

Księżniczka spokojnie wyszła przed szereg. Klacz ostrzegawczo położyła po sobie uszy. Wyczuła wampira szóstym zmysłem. Stanisława przygryzła wargi. Zapomniała…

– Nie – mruknęła. – Wracaj na miejsce, ty przecież umiesz… A szkoła to miejsce, gdzie uczymy się rzeczy nowych. Gosia.

4
{"b":"100375","o":1}