Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Brunetka z warkoczem szła jak na ścięcie. Wyraźnie zbladła.

– Hej, może tak trochę odwagi? – parsknęła nauczycielka. – Konie, owszem, gryzą i kopią – chyba niepotrzebnie o tym powiedziała – ale tylko w określonych przypadkach.

Uczennica zbladła jeszcze bardziej, jakby miała zaraz zemdleć.

– Jazda konna jest łatwa i przyjemna… Zaczep stopę o strzemię i hop, na górę.

Dziewczyna jakoś się wdrapała, opadła w siodło z gracją worka kartofli. Klacz obejrzała się, zdziwiona, i cicho parsknęła.

– Siądź prosto, łokcie przy bokach, rany, złap cugle. Gdzie się przechylasz, chcesz spaść?! I nawet nie próbuj zsiadać. Wio. No i czemu beczysz? Historyczka. Szesnastoletnia panna, a ryczy, jakby z przedszkola wypuścili. Ja w waszym wieku nie wyobrażałam sobie dnia bez godziny włóczenia się konno po stepie! Złaź, pokażę wam, jak to fajnie…

Wskoczyła na siodło i zrobiła małe kółko.

– Dobra – westchnęła, zsiadając z konia. – Która następna? Beksy!

Wszystkie, nie wiadomo dlaczego, cofnęły się o krok. Z tą konną jazdą chyba trochę jej nie wyszło. Musi wymyślić coś ciekawego na kolejną lekcję. Może poprowadzi zajęcia z fechtunku?

Dyrektor spojrzał przez okno gabinetu. Widok nauczycielki na koniu nieco go rozczulił. Ta to ma pomysły, cały czas kombinuje, jak tu uczennicom dostarczyć trochę radości…

* * *

Polonista siedział w pokoju nauczycielskim i przeglądał prace. Właśnie zrobił dwugodzinny sprawdzian z przerobionego działu. Prace były dziwnie podobne do siebie. Uczennice opanowały materiał, wyciągnęły wnioski, niebawem zapomną… Czytał z rosnącym zniechęceniem. Dziewczęta zreferowały poglądy autora podręcznika, część uzupełniła je o to, czego nauczyły się na lekcji, tylko nieliczne dokonały twórczej syntezy.

Na tym tle wybijała się praca Moniki. Nauczyciel czytał równe rządki pisma. Kaligrafia jest ciekawa, niektóre litery Serbka pisze inaczej, niż jest to przyjęte w Polsce, ale każda z nich jest pięknie dopracowana. Praca wyglądała nieomal jak wydruk. Dziewczyna używała wiecznego pióra i nie oddzielała krawędzi arkusza kreską, ale mimo to marginesy są równiutkie. Błędów ortograficznych nasiała całą masę, gramatycznych też trochę, za to treść stawiała poloniście włosy na głowie. Autorka pracy wypowiadała się na niektóre tematy szczerze i bezlitośnie. Tezy z podręcznika obaliła kilkoma celnymi przykładami, jego własne tezy… hmmm, też odparła i to cholernie inteligentnie. Rozbiła jego tok rozumowania na kawałki i wdeptała profesora w ziemię. Nauczyciel brnął przez tekst coraz bardziej zdumiony. Było w nim mnóstwo cytatów z dzieł klasycznych zapisanych po grecku i w tłumaczeniu. Niektóre utwory zna, o innych tylko słyszał… Wahał się tylko przez chwilę. Ocena celująca.

* * *

Alchemik odnalazł odpowiedni pokój w kuratorium. W dawno nieodnawianej klitce niewiele się mieściło. Stało tu biurko z komputerem oraz szafa z aktami. Wszędzie walało się pełno papierów. Mistrz Michał skrzywił się w duchu. Biurokracja w Polsce poczyniła ogromne postępy, od kiedy był tu ostatnio. Tysiące ludzi siedzi i przekłada formularze zamiast robić coś pożytecznego, na przykład kopać rowy melioracyjne…

– Uprawnienia nauczycielskie? – Urzędniczka otaksowała go nieprzychylnym wzrokiem.

On też ją otaksował. Rudawa, w garsonce, palce pokryte pierścionkami, złośliwość wypisana na twarzy.

– No właśnie. – Spokojnie skinął głową. – Takie, które dają prawo uczenia w szkole.

– Mamy dwa ośrodki doskonalenia zawodowego dla nauczycieli. Oba organizują kursy, wprawdzie zajęcia już się zaczęły, ale bez problemu znajdzie się wolne miejsce. Będzie pan tylko musiał nadrobić zaległości. Zapiszę panu adresy. Zajęcia są płatne.

Skrzywił się w duchu. A więc o to chodzi. Najpierw za pomocą kuratorium tworzy się niepotrzebną barierę administracyjną, a potem furtkę do jej ominięcia. A w rzeczywistości chodzi tylko o jedno – złupić każdego, kto się nawinie. Wydusić mu choćby z gardła ostatni grosz…

Wyszedł z biura z uczuciem ulgi. Spojrzał na kartkę. Jeden ośrodek państwowy, jeden prywatny. I oba nawet niedaleko. A zatem w drogę. Zaczął od państwowego, bo było bliżej.

* * *

– Owszem, organizujemy kursy – powiedziała baba za biurkiem. Wyglądała jak klon tej z kuratorium. – Obecny rozpoczął się w ubiegły poniedziałek, więc bez problemu nadrobi pan zaległości. Cały cykl obejmuje sześćdziesiąt godzin zajęć, zakończonych zaliczeniem. Zdaje sobie pan sprawę, że całość kosztuje dwa tysiące osiemset złotych?

Alchemik drgnął. Spora kwota jak za prawo wykonywania niskopłatnego zawodu. Nauczyciel dostaje siedemset złotych miesięcznie, czyli cztery miesiące musi pracować, by pokryć wydatki za kurs. Chory, złodziejski kraj…

– Dysponuję odpowiednią kwotą – uspokoił ją.

– Jakie ma pan wykształcenie?

W jej głosie wyczuł dziwną niechęć. Co jest grane, przecież nie przyszedł o nic prosić. Chce tylko kupić usługę, nawiasem mówiąc nieprzyzwoicie drogą. Dlaczego to babsko traktuje go z góry? Zapewne z przyzwyczajenia.

– Jestem doktorem nauk biologicznych, drugi fakultet historia, także stopień doktora. Ponadto uzyskałem nominację na członka Boliwijskiej Akademii Nauk za odkrycia z dziedziny chemii fizycznej.

– I pan chce pracować w szkole? – Kobieta wydała lekceważące prychnięcie.

– Owszem.

Dlaczego ten wypindrzony babsztyl okazuje mu tyle pogardy? Co złego w tym, że ktoś chce poświęcić swój czas, by za marne pieniądze dzielić się wiedzą z młodymi ludźmi?

– W której szkole pan pracuje?

– W żadnej. Przecież, żeby podjąć pracę w szkole, trzeba mieć uprawnienia pedagogiczne – tłumaczył cierpliwie.

– Nie mogę zapisać pana na kurs, jeśli nie pracuje pan w szkole.

A tu go zaskoczyła. Przez chwilę trawił informację. Nie zrozumiał? Zapomniał ojczystego języka? Nie, to niemożliwe.

– To dla kogo są te kursy? – zdumiał się.

– Dla nauczycieli, którzy pracują w szkołach, ale nie mają uprawnień – wyjaśniła ochoczo.

– To jakim cudem zostali zatrudnieni?!

– No, pracują, ale nie mają uprawnień – powtórzyła, jakby zacięła się jej płyta.

No cóż, państwowy ośrodek doskonalenia nauczycieli to najwyraźniej skansen poprzedniego ustroju. Ale przecież są i prywatne centra szkoleniowe. A zatem vivat kapitalizm. Kto inny zarobi…

Alchemik wszedł do ładnej willi, położonej w niewielkim ogródku. Podłoga była wyłożona panelami, meble dobrane ze smakiem. Urzędniczka siedząca przy biurku, w przeciwieństwie do tamtej złośliwej baby, uśmiechała się sympatycznie. Mistrz usiadł na wygodnym krześle.

– Chciałbym zrobić uprawnienia nauczycielskie.

– Kurs zaczął się dwa tygodnie temu, zajęcia odbywają się w soboty i w niedziele. Musi pan nadrobić sześć godzin zajęć – wyszczebiotała, gdy wyjaśnił jej powód swojej wizyty. – Całość trwa czterdzieści godzin i kosztuje trzy tysiące złotych.

Skinął głową, akceptując warunki.

– Która szkoła pana skierowała?

– Nie pracuję w szkole – wyjaśnił. – Chcę zrobić uprawnienia i dopiero będę szukał pracy. Taki zresztą, zdaje się, jest wymóg.

– No co pan? Nie możemy przyjmować na kursy tak z ulicy. Musi być skierowanie ze szkoły, w której pan pracuje.

– Żeby pracować, trzeba mieć uprawnienia. – Poczuł zawrót głowy.

– Owszem, ale nie możemy przyjąć pana na kurs bez skierowania.

W ciągu ostatnich czterystu lat Alchemik dwa razy rozważał popełnienie samobójstwa. Ale jeszcze nie pora na trzeci raz…

– Kto wymyślił ten idiotyzm? – zagadnął.

– To nie żaden idiotyzm. Takie jest polecenie Ministerstwa Oświaty – z godnością oświadczyła panienka.

Opuszczając prywatny ośrodek szkolenia, Alchemik pomyślał, że z tym kapitalizmem w Polsce to jakoś nie do końca tak…

5
{"b":"100375","o":1}