Szary, nieco zniszczony, brezentowy płaszcz sięga do połowy uda. Kaptur osłania twarz przed deszczem. Wygodne, schodzone buty desantowe stykają się z podłożem prawie bezszelestnie. Natarto je turecką pastą na glicerynie.
Węgierski góral Laszlo idzie równym krokiem. Trzeba oddalić się od bocznicy i otwartego wagonu. Zgubić w obcym mieście, wtopić między ludzi, przyczaić się i odczekać trochę. Trzeba zdobyć dach nad głową i odespać podróż. Musi też wysuszyć ubranie, nawet brezentowa peleryna przesiąkła wodą. Piąta rano. Dociera do przystanku. Miasto jeszcze śpi. Choć oczywiście niezupełnie. Żółty płomień zapalniczki oświetla na chwilę rozkład jazdy. Nazwy ulic nic mu nie mówią. Za to czas odjazdu – owszem. Sprawdza godzinę na swoim precyzyjnym tajwańskim chronometrze. Autobus będzie za cztery minuty. I rzeczywiście, po chwili długie światła przecinają mokry tuman. Laszlo nie ma biletu, ale o tej porze kanary śpią jeszcze głębokim snem…
Autobus jedzie szybko, szarpiąc nieco i kołysząc się na zakrętach. Ciągle pada. Przybysz udaje, że drzemie, ale spod na wpółprzymkniętych powiek zimno lustruje okolicę. Blokowiska, zabudowa zwarta, wreszcie kamienice. Centrum miasta wzniesiono chyba w XIX wieku i od bardzo dawna nie remontowano. Mężczyzna wysiada na przystanku. Otaczają go zaniedbane, stare czynszówki. Idealne miejsce, by znaleźć dla siebie jakiś kąt. W nielicznych oknach pali się światło. W szarych kamienicach przy ulicy budzą się ze snu ludzie. Deszcz przestał już padać.
Jeszcze jeden zaułek i wychodzi na jakiś park. Dziwny park, wąski i długi, zza drzew prześwitują dachy. Przymyka oczy, wywołując z głębin pamięci plan miasta. Aha. To coś nazywa się Planty, pierścień drzew opasujący Stare Miasto. Tam nie ma chyba czego szukać. No to nurkuje w kolejny zaułek.
Dom smagany deszczem stoi odrobinę cofnięty od ulicy. Od razu widać, że nikt tu nie mieszka. W oknach okolicznych kamienic świecą się światła, a tu wszystkie szyby są doskonale ciemne. Z bliska widać, że niektóre rozbito. Budynek otacza miniaturowy ogródek, a raczej jego pozostałości między podmurówką parkanu a ścianą domostwa. Na murze obłażącym z tynku zawieszono tabliczkę. Przybysz nie zna miejscowego języka, ale rozumie szóstym zmysłem znaczenie słów:
Zagrożenie budowlane.
Wstęp grozi śmiercią.
Człowiek w płaszczu uśmiecha się do swoich myśli. Zadomowił się w niedużym pokoiku na piętrze. Podłoga, niegdyś pokryta piękną mozaiką z kilkunastu gatunków drewna, nosi ślady użytkowania przez hołotę, która przez całe lata suwała po niej meblami i rzucała niedopałki, gdzie popadnie. Framugi spróchniały, z sufitu zwieszają się girlandy pajęczyn, na tapetach wykwity grzyba. Szyby w oknie są przerażająco brudne, ale to bez znaczenia, i tak zasłoni je dyktą.
Sprawdził, czy jest prąd. Żarówka pod sufitem zabłysła. Wprawdzie walący się budynek dawno odcięto już od sieci energetycznej, ale złodziejskie przyłącza wysiedlonych lumpów nadal działają. Jest i woda w kranie. Rzucił na podłogę kilka gazet i zzuł buty. Pomieszczenie wypełnił z miejsca intensywny odór brudnych skarpetek. Przez ostatni tydzień nie zdejmował trepów. Jeśli będzie śmierdział na kilometr, nic nie zdziała. Już i tak śniada cera wyróżnia go z tłumu. A przecież powinien być kompletnie niewidoczny…
A zatem trzeba umyć się, uprać ubranie i rozwiesić do suszenia. W kuchni na szafce znalazł resztki płynu do mycia naczyń. Zbadał go na węch, to chyba dobry detergent…
* * *
Alchemik, mistrz Michał Sędziwój z Sanoka, budzi się o czwartej rano. Rozgląda się po mieszkaniu. Wszystkie sprzęty są zupełnie zwyczajne: regał z książkami, stół do pracy. Płaszcz, na wzór siedemnastowiecznej niemieckiej peleryny, to niestety rekonstrukcja wykonana niedawno przez krawca. Ale ile czasu przetrwa kawałek płótna? Zresztą, pomijając szczegóły kroju, niczym nie różni się od tych, które wiszą w co drugim magazynie rekwizytów filmowych… Nawet wygasły atanor, stojący w kącie, jest zupełnie zwyczajny. Setki hermetystów przed Sędziwojem budowało takie piecyki. Dziś wprawdzie nikt ich nie robi, ale wcześniej czy później alchemia odzyska należne jej miejsce. Kto wie, może atanory będą nawet wytwarzane maszynowo? Mistrz przymyka oczy.
Potrzeba zaznaczania swojej obecności na piaskach czasu jest dla niego naturalna. Budzi się w nim szalona chęć kreacji. Stworzy coś niezwykłego, doskonałego. Przedmiot, który przetrwa tysiąclecia i będzie wzbudzał pełne szacunku zdumienie.
W notesie zaczyna kreślić szkic. Głownię zaznaczył tylko kilkoma pociągnięciami ołówka, koncentruje się na jelcu i rękojeści. Wyszła mu nieco podobna do batorówki, ale jednocześnie inna. Naznaczył ją silnym, indywidualnym piętnem. Zaklnie w nią trochę swojego szaleństwa i geniuszu. Szkoda tylko, że na ziemi nie znajdzie wroga dość szlachetnego, by stawić mu czoła z czymś takim w ręce…
Deszcz bębni o szyby okien wprawionych w połać dachu.
* * *
Nocny strażnik przeciąga się w swojej służbówce. Muzeum archeologiczne jest chyba ostatnim miejscem, gdzie można by się włamać: grube, poklasztorne mury, małe okienka, solidne kraty, pamiętające czasy, gdy w budynku mieściło się więzienie. Do tego wszystkiego nowoczesny system alarmowy.
Jednak miejscowe zbiory to nie tylko stosy starych skorup oraz kamienne siekierki. W magazynach i salach wystawowych zgromadzono piękną kolekcję zabytków pochodzących z Egiptu, Mezopotamii, Palestyny, Grecji, Chin… To może przyciągnąć złodziei. Na świecie są masy pozbawionych sumienia kolekcjonerów, gotowych dać niezły grosz za tego typu zabytki. A zatem trzeba czuwać. Ile może być warta egipska stela nagrobna?
Ochroniarz wzdycha. No właśnie, ten zakichany Egipt. Przez ostatnią godzinę oglądał amerykańskie filmidło o ożywionej mumii egipskiego kapłana. Trzeba przyznać, że dranie nakręcili je bardzo dobrze. Sugestywnie. Kapłan zrobił niezłą demolkę, zanim udało się go zneutralizować.
Dzwoni budzik. Pora na conocny obchód sal. Latarka, pistolet, krótkofalówka… Niepotrzebnie oglądał te głupoty. Na początek skontroluje pomieszczenia na piętrze. Nic ciekawego. Z ciemności promień światła wyławia posąg słowiańskiego bóstwa wydobyty w 1848 roku z rzeki Zbrucz. Przed kamienną statuą leży bukiet świeżych kwiatów.
Mężczyzna mógłby przysiąc, że jeszcze kilka godzin temu, gdy przejmował dyżur na obiekcie, niczego podobnego tu nie było. Ale przecież żaden neopoganin nie wlazł w nocy do chronionego budynku. Ostatnia sala jest pusta. Strażnik wraca amfiladą, czując na karku mrowienie, jakby pogański bałwan patrzył w ślad za nim.
Skorupy, kamienne siekierki, ciężarki tkackie, fibule z brązu… Plon dziesiątek wypraw archeologicznych. Każdy z tych eksponatów to wiele godzin machania łopatą. Aż tyle i tylko tyle.
No i, niestety, nadeszło to, co najgorsze. Sala egipska. Pracownik muzeum wyłącza alarm i wchodzi do środka. Posążki bogów, amulety… Nic ciekawego. Korytarzyk i kolejne pomieszczenie. Nie lubi tu przychodzić. Na ścianach fragmenty stel grobowych, papirusy i wreszcie to, co najpaskudniejsze – siedem egipskich mumii. Strażnik obchodzi salę pod ścianami, byle dalej od zabalsamowanych kolesiów śpiących w trumnach.
Brrr – niedawno oglądany film co chwila staje mu przed oczyma. Powinni to draństwo odesłać z powrotem do Egiptu. Po cholerę ryzykować… Lekki blask po lewej. Odwraca się, celując z pistoletu. Na szczęście to tylko światło latarki odbiło się w szkle gabloty. Kop adrenaliny, i strach zanika. Po pierwsze, nie ma żadnego ryzyka. W realnym świecie mumie nie wstają z grobów. Po drugie, nawet jakby ożyły, to są zaplątane w bandaże. Po trzecie, nawet gdyby się wyplątały, to z pancernych gablot nie wylezą. Po czwarte, jakby wylazły… Trzymając w zębach latarkę, przeładował z trzaskiem spluwę. Kaliber dziewięć milimetrów, piętnaście nabojów.