Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Witamy w krainie racjonalnej świadomości – mruknął pod nosem.

Usłyszał kiedyś to zdanie przypadkiem. Od tamtej pory powtarza je, ilekroć natrafia na naprawdę wstrząsające przejawy ludzkiej głupoty. Co ma zrobić z niewygodnym, bezsensownym przepisem? Na przykład ominąć.

– Powiada pan, że pańskim marzeniem jest nauczanie biologii? – zagadnął dyrektor, taksując przybysza długim spojrzeniem.

Ten uśmiechnął się tylko w odpowiedzi. Siedział na krześle jakby kij połknął. Niewysoki, ale barczysty. Wiele zawodów, obciążających różne partie mięśni i kości, wyrzeźbiło jego sylwetkę. Błękitne oczy płoną pod krzaczastymi brwiami, spojrzenie jest jednocześnie twarde i marzycielskie. Tak patrzą odkrywcy, wynalazcy, podróżnicy. Broda prawie jak u Szamila Basajewa, ale ciemnozłocista, ma barwę dojrzałego miodu. W każdym ruchu, w każdym geście widać potężną energię życiową. Dłonie twarde, naznaczone pracą fizyczną, ale jednocześnie kształtne.

Zdumiewający okaz prawdziwego mężczyzny.

– Dla naszego liceum byłoby zaszczytem zatrudnić kogoś, kto posiada tytuł doktora – dyrektor czuje, jak osobowość petenta dosłownie go przygniata. – Jednak jeśli nie posiada pan uprawnień pedagogicznych…

Spojrzał na leżący przed nim papier. Dyplom wystawiony trzy lata temu przez uniwersytet w North York. Nie doczytał nazwy miejscowości. Wydaje mu się, że chodzi o Nowy Jork, a nie o małą uczelnię w południowej Kanadzie. Doktor biologii. Cholera, nie ma ani jednego doktora w gronie pedagogicznym, a konkurencja przygruchała sobie aż trzech. Jak rozwiązać ten problem? Zatrudnić na lewo? Można za to stracić dotację…

– Myślę, że to da się ominąć. Posiadam prawo do nauczania na terenie Kanady i Boliwii. Na początek powinno wystarczyć, a jeśli kuratorium się przyczepi, skieruje mnie pan na kurs doskonalenia zawodowego. Ponadto mogę poprowadzić cykl wykładów jako zaproszony zagraniczny specjalista.

Dyrektor odetchnął z ulgą. I jednocześnie poczuł pewien podziw. Jego rozmówca znalazł rozwiązanie problemu w ciągu może pięciu sekund.

– Powiedzmy, że zatrudnię pana na okres próbny. Na przykład trzy miesiące – zaproponował dyrektor. – A potem spróbujemy zalegalizować.

– Postaram się nie zawieść pańskiego zaufania.

Dyrektor czuje, że słowo tego człowieka ma swoją wagę. Z nim nie trzeba podpisywać umowy, nie ucieknie, nie oszuka, nie będzie na zapleczu produkował broni biologicznej jak jego poprzednik…

– Michael Sedigovius – odcyfrował nazwisko z blankietu.

– W Polsce używam nazwiska Michał Sędziwój.

– Tak jak ten słynny alchemik?

– Mój ojciec miał poczucie humoru. – W zasadzie nie jest to kłamstwo. – Chyba będę musiał nostryfikować ten dyplom.

– Jaką dziedziną biologii się pan zajmuje?

– W zasadzie genetyką, ale w kontekście paleontologii i teorii ewolucji. Ukończyłem też historię… – Dokłada kolejne dyplomy z uniwersytetu w La Paz.

– W porządku. Zajęcia zaczyna pan… – Dyrektor spojrzał na rozpiskę. – Jutro o ósmej pięćdziesiąt pięć.

Gość spokojnie skłonił głowę.

* * *

Stary rzeczoznawca z muzeum Czartoryskich oglądał kulę w skupieniu i zadumie.

– Zakładam, że była przyczyną śmierci lub została znaleziona na miejscu zbrodni – zauważył wreszcie.

Praktykantowi przemknęły przez myśli stosowne punkty regulaminu służby.

– Nie mogę odpowiedzieć – odparł.

– Spłaszczenie wskazuje na to, że uderzyła w coś, na przykład w kość, tą stroną, następnie grzybkowała i uderzyła ponownie w tym miejscu. Dlatego jest taka zniekształcona. Kaliber pierwotny mniej więcej siedemnaście milimetrów…

– To by się zgadzało. – Policjant kiwnął głową.

– Została odlana z formy dwuczęściowej, i to zapewne bardzo dawno temu.

– Dlaczego tak pan sądzi?

– Po kolorze. Proszę zobaczyć, przejście przez lufę a potem ciało oczyściło ją, ta powierzchnia pokryła się już świeżym tlenkiem, ale jego warstwa jest cieniutka. W tym wgłębieniu z wybitą puncą producenta zachowała się pierwotna patyna, jest gruba prawie na milimetr. Ta kula musiała przez dobre dwieście, trzysta lat leżeć i utleniać się… Mamy tu też nieco tlenków siarki i sadzę.

– Czy była zakopana?

– Nie sądzę. Spoista gleba, na przykład pobagienna, zakonserwowałaby ją lepiej. Ta kula spoczywała na strychu, może w skrzynce. Gdzieś, gdzie był dostęp powietrza…

– Rozumiem.

– Zastanówmy się, od czego mogła być… Na muszkietową trochę za mała. Ale powinna pasować do tego.

Wyjął z szafki piękną siedemnastowieczną krócicę. Naciągnął zamek i oddał suchy strzał.

– To groźna broń?

Uśmiechnął się.

– Proszę obejrzeć denata i ocenić… Ten egzemplarz – naciągnął znowu – dostaliśmy po śmierci pewnego staruszka. Był wojskowym, więc mógł bez problemu załatwić sobie nowoczesną spluwę. Ale wolał chodzić po mieście z tą zabytkową…

– Kto go zabił?

Stary rzeczoznawca uśmiechnął się pod nosem. Ech, te gliniarskie nawyki.

– Umarł ze starości…

* * *

Księżniczka siedziała w klasie. Fizyka. Nigdy nie lubiła i nie rozumiała tego przedmiotu. W dodatku program nauczania został ułożony wyjątkowo niefortunnie. Liczyła, że dowie się czegoś na temat odkrytej niedawno ciemnej materii, tymczasem tu w kółko robi się zadania o, na przykład, bryle sztywnej, zsuwającej się po płaszczyźnie… Po co to komu potrzebne?

Przekształcała skomplikowany wzór. Nagle dostrzegła przyczynę i skutek. A jednak podręczników nie układali kretyni. To była banda przebiegłych cwaniaczków. Gdyby program obejmował to, co naprawdę ciekawe w fizyce, nauczyciele musieliby mieć przygotowanie humanistyczne. Umiejętność klarownego wyłożenia, na przykład, zasad funkcjonowania akceleratorów jest w zasadzie niedostępna dla absolwentów uczelni technicznych.

Wynik zadania zawsze jest ten sam. Fizyk nie musi nawet patrzeć, jak przekształcono wzory. Wystarczy, że sprawdzi, czy ostateczny efekt obliczeń klasy pasuje do klucza. A zatem system nauczania wytworzył w ten sposób niszę ekologiczną dla magistrów nie dość bystrych, by załapali się do pracy naukowej…

Szkoda tylko, że uczniowie niczego sensownego przez te lata się nie dowiedzą. Ale już wcześniej zauważyła, że szkoła nie szanuje ich czasu. Większość tego, co muszą wykuć, to informacje doskonale zbędne.

* * *

Laszlo obudził się koło południa. Ubranie prawie wyschło. Przeciągnął się, zrobił kilka pompek. W żołądku miał pusto, nie jadł od dwu dni, ale to nie problem. Przywykł. Dopiero po czterech – pięciu dobach głodówki czuje osłabienie. Naciągnął dżinsy i koszulę. Przydałoby się żelazko, ale tu raczej go nie znajdzie. Przeszedł się po budynku. Na parterze dwa sympatyczne mieszkanka, na piętrze trzy. Wszystko, niestety, w stanie totalnej ruiny. Nie może wyjść ze zdumienia. Budynek leży o rzut kamieniem od Starego Miasta. To chyba najdroższa część Krakowa. Tymczasem kamienice są zapuszczone że aż strach, a ten dom zachował tylko ślady dawnej świetności. Przez ostatnie pół wieku żyła w nim jakaś hołota. Zapewne niedbałych lokatorów zakwaterowano tu po wojnie w ramach wprowadzania ludu do centrum… Ale, u diabła, czemu po wysiedleniu nikt nie przeprowadził remontu? Marnują się miliony…

Laszlo westchnął. Jego rodzina od trzech pokoleń zajmowała się wyszukiwaniem i likwidacją wampirów. Dziadek skasował dwa, ojciec cztery (ponadto ma na koncie dwie fatalne pomyłki). A on, jak do tej pory, żadnego… Przybył do stygnącego po wojnie Kosowa o osiem dni za późno. Ale albańscy górale wskazali mu ciepły jeszcze trop.

Odszukanie wampira jest nieziemsko wręcz trudne i kosztowne. W młodości w górach Siedmiogrodu Laszlo płukał z dziadkiem złoto. Aby zdobyć kilka okruchów metalu, przerzucali łopatami setki metrów sześciennych ziemi i mułu. Szukanie nieśmiertelnych jest podobnie pracochłonne. Sprawdzić trzeba setki legend i pogłosek. Odrzucić i wyeliminować prawie wszystko, aż wreszcie na dnie płuczki coś zostanie. Albo i nie.

6
{"b":"100375","o":1}