Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Stanisława na dźwięk dzwonka otworzyła drzwi. Obrzuciła rannych jednym spojrzeniem. Przez umysł przemknęło jej kilkanaście słów w różnych językach, ale najodpowiedniejsze do sytuacji wydało jej się gruzińskie.

– Wuuuj!

* * *

Anysza Safez pospiesznie wrzuca książki do walizki. Ma dosyć. Od kiedy wyjechała z Sudanu kilka lat temu, bez przerwy spotyka wampiry. Ci biali to durnie, nie umieją wytropić i wytłuc tałatajstwa… Trudno, to już nie jej problem. Zdążyła wymienić maile z kilkoma uczelniami. Zaczepi się na odtwarzanym właśnie uniwersytecie w Kabulu.

Głupio jej trochę porzucać pracę w połowie roku, na samym początku kontraktu, ale sami sobie winni. Przecież obiecywali jej bezpieczeństwo…

* * *

Kostnica Zakładu Medycyny Sądowej rzadko bywa pełna ciał. Tym razem wypełniały ją do granic pojemności. Na wszystkich stołach spoczywały zwłoki nakryte prześcieradłami.

– Kurna mać! – skwitował sytuację nadkomisarz. – Ilu macie?

– Na razie doliczyliśmy się jedenastu trupów – zameldował technik. – Ale sprawdzamy jeszcze wszystkie zakamarki. Zabezpieczyliśmy sześć sztuk broni automatycznej. Balistyka wydobywa kule z tynku. Musieliśmy szybko zdejmować ciała, żeby się nie rypło, ale mamy szczegółowe fotografie… Technicy badają mieszkanie na poddaszu, z którego część z nich wylazła. Tu zagadka, żadnych odcisków palców… Za to śmierdzi jak w chlewie.

– To łatwo wyjaśnić. – Błysnął pomysłem praktykant. – Widocznie pociągnęli opuszki palców specjalnym lakierem albo przez cały czas nosili rękawiczki.

– Kim oni, u diabła, są!? – zapytał nadkomisarz.

Policyjny technik bezradnie popatrzył na najbliższe zwłoki. Szary płaszcz z kapturem przypominał habit…

– Z całą pewnością nie są mnichami żadnego znanego nam zgromadzenia zakonnego – odparł. – Co więcej, ich identyfikacja nie będzie łatwa, bo nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, a odcisków placów nie znaleźliśmy w naszej kartotece. Teraz szukamy fotografii w bazach CBŚ…

Praktykant pochylił się nad jednym z ciał. Nieboszczykowi brakowało dłoni.

– Proszę zwrócić uwagę – powiedział do nadkomisarza. – Mamy tę uciętą rękę z ulicy Świętego Krzyża. Mam wrażenie, że będzie pasowała…

A potem zemdlony runął jak długi między stoły. Nadkomisarz popatrzył na niego i pokręcił głową. Minus dwadzieścia punktów za nie zaliczone zajęcia w prosektorium.

– Co z nim? – zapytał kostnicowy.

– Docućcie i szklankę wódki – zarządził. – To go postawi na nogi.

Po chwili praktykant, zielony jak ściana, stał obok.

– Nie ma powodów, by bać się trupów – powiedział uspokajająco nadkomisarz. – Bać się należy raczej żywych… Doszedłeś do siebie?

– Eeee…

– No, to uczymy się dalej. Czterej z nich mają głowy rozwalone z rewolweru na naboje takie jak do kbks-u – pokazał.

Jeszcze jedna szklanica wódki i młody zdołał utrzymać się na nogach. Trunek jednak wyraźnie mu nie służył. Trzeba będzie zapamiętać, by wykreślić tamte ujemne punkty za alkoholizm.

– Innymi słowy koleś, w którego dłoni znaleźliśmy tę zabawkę – młody potrząsnął rewolwerem w plastikowej torebce – zastrzelił trzech kumpli, a potem palnął sobie w łeb?

– Zgadza się. Ale zwróć uwagę, co ma na nogach!

Ściągnął dół prześcieradła.

– Fiuuu. Te buty…

– Szewska robota. Założę się, że pasują do śladów znalezionych w muzeum!

– A zatem podsumujmy…

– To bardzo proste – nadkomisarz zaczął wyjaśniać. – Wracamy do twojej teorii. Tu, w Krakowie istnieje organizacja, nazwijmy ją umownie lożą masońską. Organizacja na tyle silna, że postanawia wyrwać się spod kurateli swojej loży macierzystej. Z zewnątrz, nie bardzo wiadomo skąd, przybywają emisariusze ich szefa w liczbie trzech.

Kwaterę zakładają tam na strychu. Na początek dopadają Dymitra i wykonują na nim wyrok śmierci – jak to u nich, masonów, przewidziane jest za zdradę. Potem udają się lochami do muzeum, by odprawić jakiś swój rytuał. Wracając, wysadzają w powietrze lokal na podwórzu – nawiasem mówiąc, wiemy już za co.

– O!

– Ustaliłem z wojewódzkim konserwatorem zabytków, że dziura, którą wyleźli, była jeszcze kilka lat temu zabezpieczona renesansową płytą. Ktoś ją zaiwanił i zaklajstrował betonem. Eksplozja prawdopodobnie miała na celu zastraszenie gościa, aby oddał artefakt. Na ulicy Świętego Krzyża nadziali się na miejscowych masonów, którzy pałali chęcią zemsty za śmierć swojego wodza.

– Oni swoich wodzów nazywają chyba mistrzami.

– Ładnie brzmi. Świetnie. Dymitra, mistrza loży w Krakowie. W toku walki jeden traci dłoń, a kilku zostaje rannych. Mimo to nie rezygnują. Wyśledziwszy kryjówkę emisariuszy, wyruszają, żeby ich zabić. Główny przybysz, ten w butach, przeżył strzelaninę i rżnięcie nożem, ale zobaczył, że nie żyją zarówno jego towarzysze, jak i miejscowi masoni, których miał „nawrócić” i ponownie podporządkować loży macierzystej.

– Wtedy doszedł do wniosku, że zawiódł, i strzelił sobie w łeb – domyślił się praktykant.

– Widocznie uznał, że lepiej zginąć z własnej ręki niż na przykład z rapierem w brzuchu jak ten Dymitr.

– Czyli śledztwo utknęło nam w martwym punkcie?

– Wręcz przeciwnie. Sprawa została rozwiązana – oświadczył dumnie nadkomisarz. – Dzięki naszej dedukcji, twoim pomysłom i mojemu doświadczeniu, wszystkie wątki zostały wyjaśnione. A sprawcy i ofiary nie żyją… Trzeba ich tylko jeszcze zidentyfikować, oczywiście, o ile się da, ale to już robota dla komputerowych systemów identyfikacji CBŚ.

– Dobrze. Co w takim razie robimy teraz?

– Masz zaliczone praktyki w Sekcji Dochodzeniowo-Śledczej Komendy Miejskiej… A zatem u mnie to już koniec. Czas na pracę w „Wydziale Y”.

– Brzmi interesująco.

– No, ba… Z tego, co pamiętam, mają do rozpracowania sprawę staruszki zgwałconej przez kosmitów…

– O! Hmmm. A nie można od razu umorzyć z powodu niewykrycia sprawców?

– Mają problem, bo to ciotka… a, nieważne czyja. – Spostrzegł, że pracownik kostnicy nadstawia ucho. – Skieruję cię do nadkomisarza Tomaszewskiego, myślę, że on najlepiej wprowadzi cię w szczegóły sprawy. U mnie masz za praktyki dwieście pięćdziesiąt punktów. Zaokrągliłem ci nieco w górę. To bardzo ładny wynik. Powodzenia. Myślę, że będzie z ciebie dobry gliniarz.

– Dziękuję…

Młody poszedł a nadkomisarz z westchnieniem otworzył teczkę. Wyciągnął stos raportów. Praktykant spławiony, trzeba się zabrać za tę sprawę na poważnie…

* * *

Monika uchyliła powieki. Ktoś chłodnym kompresem zbierał jej pot z rozpalonego czoła. Zogniskowała wzrok. W półmroku rozpoznała warkocz. Katarzyna.

– Jak się czujesz?

– Już dużo lepiej. Co z Mistrzem?

– Ma połamane żebra. Usztywniłyśmy opatrunkiem. Trochę uszkodziło mu płuca, ale to powinno przejść w ciągu kilku dni.

– A ja?

– Kula przeszła na wylot. Oczyściłam kanał rany i zobaczymy. Dostałaś zastrzyk przeciwtężcowy. Alchemik twierdzi, że jak na wampira, to powierzchowne obrażenia…

– Niech Bóg mu wybaczy te bezlitosne słowa!

– Do wesela się zagoi.

– Wychodzisz za mąż? – Uśmiechnęła się, udając, że nie zna tego powiedzenia…

Zerknęła na budzik. Fosforyzujące wskazówki układały się w kąt prosty. Trzecia w nocy, a informatyczka czuwa przy jej łóżku.

I nagle zrozumiała. Pojęła prostą prawdę i aż się zawstydziła, że zajęło jej to tysiąc dwieście lat. Dwie gorące łzy spłynęły jej z kącików oczu i znowu zapadła w otchłań maligny. Ale ostatnim przebłyskiem woli spróbowała zapamiętać swoje odkrycie. Chciała mieć niewolnicę, by ktoś czasem czuwał nad jej snem. Po co? Przecież wystarczy znaleźć sobie przyjaciółkę…

* * *
48
{"b":"100375","o":1}