Jego towarzysz, na oko dziewięćdziesięcioletni starzec, szlachetne rysy jak wykute w granicie. Wygląda na lekarza, może adwokata. Hmmm… Nie, to bardziej typ starego, szalonego naukowca. Starannie utrzymana siwa bródka, ciemne oczy, błyszczące jak gdyby ciągle miał dwadzieścia lat. Spojrzenie badacza, odkrywcy tajemnic natury. Garnitur starannie skrojony, ale wedle mody sprzed siedemdziesięciu lat… Prosta sylwetka. Czerstwy, dobrze się trzymający staruszek. Co też takiego trzyma w ręce? O jasna cholera!
– Kim jesteście? – zapytała.
– Zgadnij. – Uśmiechnął się krzywo, ale nie przerwał swojego zajęcia.
Małym toporkiem ociosywał solidny, osikowy kołek. Laszlo bawił się pięciokilowym młotkiem z supermarketu.
– Co wam zrobiłam? – warknęła po węgiersku. – Ile chcecie, żeby mnie wypuścić?
– Spełniamy nasz obowiązek wobec ludzkości – oświadczył z godnością Laszlo.
Szlag. Łowcy wampirów. Prawdziwi łowcy wampirów jak z kiepskiego horroru. Niemożliwe? A jednak. A sądziła, że tacy kolesie to tylko wymysł reżyserów kretynów. Z drugiej strony powinna się była tego domyślić po zamachu przed biblioteką… Znaczy do niej walili, a nie do Stasi. No to wpadła.
– Mam konto w Szwajcarii. Od lat narastają tam odsetki – zełgała. – Mogę wam dać połowę.
Stary podszedł i zalepił jej usta szerokim plastrem opatrunkowym.
– Bo jeszcze by nas przekonała – mruknął.
– To wystarczy? – Młody popatrzył z powątpiewaniem na kołek. – A jeśli nie?
– Jakby kołek nie pomógł, to upitolimy jej głowę szpadlem. Ale do tej pory zawsze skutkował.
Księżniczka szarpnęła się znowu. Ale bez skutku. Do diabła. Przeżyć ponad tysiąc lat, by umrzeć na zaszczanej przez myszy podłodze z rąk dwu fanatyków? Niedoczekanie. Mięśnie na jej ramionach napięły się jak postronki. Deski zatrzeszczały, ale haki nie puściły.
No to wpadła. Jak śliwka w… A nawet jeszcze gorzej. Zabiją ją, głupie palanty! Haki są wbite głęboko. Pewnie pod parkietem znajdują się solidne dranice… Oczywiście jest w stanie je rozruszać i wyrwać. Powoli, mocnymi szarpnięciami, tylko że zajmie jej to całą noc albo dłużej, a tu najwyraźniej szykują się, by wykończyć ją już za kilka minut.
I gdzie są przyjaciele? Właśnie w tej chwili, gdy są jej potrzebni… Alchemik pewnie leży w fotelu i je sobie galaretę z nóżek, Katarzyna bawi się komputerem, Stasia haftuje. Zastanawiają się, kiedy wróci z kina. A ona leży tu na podłodze, skuta jak niewolnica na targu, a nawet gorzej, i czeka na egzekucję. Walnąć ssawką przez własny policzek? Nic to nie da.
– Ciosaj szybciej, szkoda dziewczyny, wariuje ze strachu – powiedział Laszlo.
O, to on ma jakieś ludzkie uczucia? Zdumiewające. Zupełnie nie wygląda. Zresztą, co z tego, że ma? Widać po nim, że ręka mu nie drgnie… W zasadzie miło z ich strony, że jej nie zgwałcili. A może i szkoda? Miałaby szansę przy okazji choć jednego posłać na tamten świat. Co za problem złamać któremuś miednicę udami? Ale, zdaje się, nawet o tym nie pomyśleli…
Rany, wbiją jej kołek w serce. I co się stanie dalej? Wybuchnie? Zapali się jak w głupich filmach o wampirach, czy może rozsypie w pył? A może zdoła to zregenerować? Nie, gucio, kuzynkę przecież zaszlachtowali… O Boże, on już kończy.
– Gotowe. – Arminius z zadowoleniem sprawdził koniec kołka. – Szkoda dziewczątka, ładniutka jest, ale cóż obowiązki… – Pożałowała w tej chwili, że zna węgierski.
O, mamusiu. No to kompletny klops. Kiedy ostatnio była u spowiedzi? Dawno, cholera. A tyle miała okazji. Ale może się uda pójść do nieba, ostatecznie nie nagrzeszyła jakoś szczególnie. Zobaczy kuzynkę, rodziców. Hmmm… Minęło tysiąc lat, ciekawe, czy ich od razu pozna.
Do diaska, czemu akurat kołkiem? I to jeszcze takim grubym? W serce… Przecież to będzie bolało jak diabli. Z drugiej strony kilka sekund i po krzyku. A przecież bywa i tak, że umiera się w wielogodzinnych męczarniach… Więc może nie jest tak źle, jak się jej wydaje? Kurczę, kilka dni temu się nie bała, poszła z nożem na kolesiów uzbrojonych w karabiny. A teraz strach ściska jej żołądek… I to paskudne uczucie, jakby nażarła się lodu.
Arminius ukląkł obok i jednym ruchem rozerwał jej bluzkę na piersiach. Gładka jak jedwab skóra. Drobne, dziewczęce piersi, bawełniany stanik z supermarketu, medalik na łańcuszku. Tatuaże nie zdziwiły go specjalnie. Za to ich treść – tak. Błękitny herb, litania zapisana alfabetem sprzed wielu stuleci, kawałka brakuje, jest w tym miejscu świeża blizna po postrzale.
– Fiuuu – gwizdnął. – Napis głagolicą… Tego alfabetu nie używa się już ze czterysta lat.
Ujął koniec kołka.
* * *
Stary łowca zważył kołek w dłoni. Przymierzył. Dotknął wierzchem dłoni skóry księżniczki. I zamarł, zdumiony.
– Cholera – zaklął wściekle. – Ona jest ciepła!
– Jak to?
– Normalnie, jak ty czy ja!
Zerwał jej jednym ruchem plaster z ust.
– Do mojej poprzedniej oferty dodam kwotę stu dwudziestu tysięcy dolarów i obiecam, że nie podejmę żadnych działań przeciw wam – powiedziała pospiesznie.
– Milcz! Potrzymaj jej głowę – polecił Laszlo.
Rozwarł szczęki dziewczyny. Spróbowała chlasnąć go ssawką, ale w ostatniej chwili cofnął rękę.
– Zęby ma normalne – zauważył uczeń. – Dziadek uczył mnie, że kły wampira chowają się w dziąsłach, ale zawsze wystaje ich…
– Zobacz, ma ssawkę pod językiem. Psiamać. Ale żeśmy się kropnęli…
– To kim ona jest? – zdumiał się łowca. – To zwykła dziewczyna? Człowiek?
– Gdzie tam – jęknął. – Pseudowampir. Nie jest martwa i nie wysysa ludzi. Podpija krew z koni. Niegroźna, nawet się na takie nie poluje… Bo i po co? Szlag by to trafił, sto dwadzieścia lat zabijam wampiry i na starość taka hańba!
Wziął z parapetu butelkę rakiji i nalawszy do wyszczerbionego kubka, pociągnął długi łyk.
– Palanty – parsknęła Monika.
– To co robimy? – Laszlo podniósł porzucony kołek i podrzucał go w dłoniach.
– Jak nie masz co z tym zrobić, to se wsadź w zadek. – Księżniczka poznała mowę Madziarów nieźle, ale raczej nie był to język literacki…
– Jak to co? Wypuszczamy… I przeprosić by wypadało – mruknął stary, nalewając sobie drugą porcję. – No to teraz nas wyśmieją… Wszyscy łowcy do skończenia świata będą sobie opowiadać dowcipy o Arminiusie i Laszlo, jeden stary i głupi, drugi młody i głupi… Tośmy się dobrali, dwu idiotów na tropie…
– Jak to wypuścić? – Przestraszył się uczeń.
– Rozkuj ją po prostu.
– Jak tylko ją odepnę, pourywa nam głowy… – Spojrzał z obawą na księżniczkę.
– A niech urywa. Zasłużyliśmy…
– Nie urwę – obiecała. – Choć należałoby. Bierz się do roboty.
Popatrzył na nią z wahaniem. Ponagliła go spojrzeniem. Trzasnęły obręcze kajdanek i już po chwili stała, rozcierając nadgarstki.
– Cholera, i jeszcze guziki pourywali – jęknęła, poprawiając bluzkę. – A ty gdzie się gapisz, stary pedofilu! – wsiadła na Arminiusa. – Temperaturę ciała to się na czole sprawdza, a nie smyrając nastolatki po cyckach.
– Przepraszamy – wykrztusił. – Każdemu może się zdarzyć…
– Trzy zamachy, mało mnie kołkiem nie przypalikowałeś i mówisz, że każdemu może się zdarzyć? – prychnęła jak dzika kotka. – Poszczułeś mnie golemem, wiesz, jak nam mieszkanie zdemolował? Drzwi i okna musiałyśmy wymienić. I moja ulubiona bluzka, cała poszarpana. I spódnica uświniona. – Otrzepywała się z kurzu. – I jeszczeście mnie nastraszyli… – Spojrzała na nich z wściekłością. – Księżniczkę z rodu Stiepankoviców tarzać po ziemi, za grosz szacunku dla błękitnej krwi… A kożuch gdzie? Pod sklepem został? Cholera, i sztylet przez was zgubiłam! Jedyną pamiątkę po dziadku…
– Jest w samochodzie – wykrztusił Laszlo. – Zaraz przyniosę.
Jak cudownie mieć powód, by zejść jej z oczu… Pobiegł, łomocząc buciorami po schodach. Arminius drżącą dłonią napełnił jeszcze dwa kubki.
– Wasza wysokość, niech pani łyknie na uspokojenie – zaproponował. – Zaraz wszystko wyjaśnię.