Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To znaczy, że po Krakowie łazi, powiedzmy, stu niewidzialnych kolesiów? – spojrzała zaskoczona.

Uśmiechnął się leciutko.

– I kto tu mówił przed chwilą o racjonalnym myśleniu?

– Amulet zasłoniętego oka sprawia, że trudniej kogoś dostrzec przypadkiem – wyjaśniła alchemiczka. – Jak idzie dziesięciu ludzi i wśród nich jeden z amuletem, to będziesz przekonana, że jest ich dziewięciu. Jednak jeśli policzysz, zobaczysz, że się myliłaś. Oddziałuje na podświadomość, a nie na świadomość… Rozumiesz?

– Chyba tak. Daje niewidzialność w tłumie widzianym kątem oka?

– Coś tak jakby – odparł Alchemik. – Szczerze powiedziawszy, jego działanie jest na tyle ulotne, że trudno nawet stwierdzić, czy naprawdę działa. Poza tym jest jeszcze jeden problem. Jeśli będą mnie wypatrywać, to oczywiście wypatrzą, nawet gdybym powiesił sobie na szyi dwadzieścia takich błyskotek.

– Poprowadzimy śledztwo dwutorowo – powiedziała Katarzyna. – Po pierwsze: miecze, tu trzeba będzie połazić, po drugie: ranni, warto by ich zidentyfikować.

– Przez bazę CBŚ? – domyśliła się Stanisława.

– Nie. – Katarzyna zagryzła wargi. – Naszczujemy na nich jakiegoś dziennikarza z brukowca. Niech wywęszy wszystko, co się da, i opublikuje.

– I tak nie poda nazwisk.

– Ale podpisze się pod artykułem. Przyciśniemy go i po problemie.

– Do tego jeszcze ci dwaj Węgrzy – powiedział Alchemik w zadumie.

– Chcesz ich odnaleźć i podziękować?

– Nie o to mi chodzi. Zastanawiam się, kim byli. Ten młody… Cholera, maszyna do zabijania. Nie mogłem, oczywiście, obserwować go przez cały czas, ale poszedł z bagnetem na faceta uzbrojonego w miecz samurajski i bez trudu go rozbroił. Walczył z trzema przeciwnikami naraz. To mistrz… Spotkałem w życiu dwu, może trzech takich.

– Przejrzymy almanach sportu węgierskiego, pewnie znajdziemy najlepszych szermierzy… – podsunęła Katarzyna.

Pokręcił głową.

– To nie sportowiec. To wojownik. I jeszcze ten stary.

– Szpadę ukrytą w lasce można kupić na co drugim targu staroci. – Wzruszyła ramionami agentka.

– Ale jeszcze trzeba się nią umieć posługiwać… A on umiał. Widziałem po jego oczach, że jeszcze dałby sobie z nimi radę.

– Ale podał broń młodemu…

– Jak gdyby chciał go sprawdzić. Czuję przez skórę, że jeszcze będą z nimi kłopoty.

Pożegnali się i Sędziwój ruszył przez Stare Miasto. Zatrzymał się przed witryną antykwariatu. Jeden rzut oka powiedział mu wszystko. Karteczka ze starannie wykaligrafowanym napisem informowała, że „zamknięte do odwołania”. Szczerze powiedziawszy, spodziewał się czegoś podobnego. Wykorzystanie „Księgi uchylonych wrót” musiało podziałać na właścicieli księgozbioru jak płachta na byka. I co tu teraz począć? Włamywać się? Do pomieszczenia, którego pilnuje stary i doświadczony golem? Wolne żarty. Jeszcze mu życie miłe. A zatem odwrócił się na pięcie. Przed nim, za wąską uliczką, pięły się ku niebu grube mury z czerwonej cegły. Klasztor Dominikanów.

Klasztory, będące tradycyjnie pochodniami rozumu, gromadzą skrzętnie skarby wiedzy ludzkiej. W ich wnętrzach, ukryte przed spojrzeniem profanów, kryją się biblioteki, często pełne bezcennych manuskryptów. Wiele zbiorów uległo zniszczeniu lub rozproszeniu w czasach, gdy zaborcy likwidowali zgromadzenia zakonne… Jednak niektóre ocalały.

Biblioteka nie zmieniła się specjalnie od czasu, gdy odwiedził ją poprzednio, jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu. W czytelni nadal królują te same osiemnastowieczne meble z pociemniałego drewna. Tylko księgozbiór rozrósł się tak, że trzeba było zaadaptować kolejnych sześć pomieszczeń na magazyny woluminów. Zasiedli we trzech przy stole.

Brat Marcin odpowiedzialny za zakonne laboratorium, bibliotekarz i on, Mistrz Alchemik Michał Sędziwój…

– Traktat „Wrota pieca”? – zdumiał się opiekun księgozbioru. – Jestem pewien, że kiedyś słyszałem tę nazwę, ale nie mamy niczego takiego w katalogu.

Zakonny alchemik zadumał się głęboko.

– Zaraz – powiedział. – Ja też znam skądś ten tytuł…

* * *

Laszlo leżał na materacu i wpatrywał się w pokryty liszajami zacieków sufit. Arminius oglądał klingę szpady, badając szczerby powstałe nocą.

– Ciekawy gość – odezwał się wreszcie. – Bardzo dobry w szabli. Widziałeś kiedyś, żeby ktoś tak sobie radził?

– Mój dziadek – mruknął łowca. – Ale chyba nie aż tak dobrze. Ciekawe, co tu się dzieje. Bo nie sądzę, by do polskich obyczajów należało rąbanie się po nocach bronią białą.

– Ciekawe. Ale to ktoś taki jak my. Prawdziwy mężczyzna… – Starzec przymknął oczy. – I chyba wiele przeżył. Umie zabijać i jednocześnie nauczył się cenić ludzkie życie. Bo przecież mógł ich pozabijać. Podobnie jak ty.

– Ja nie uśmiercam ludzi. Chyba że trzeba.

– Zabiłeś pięciu, mając dwanaście lat. Wcześnie przeszedłeś inicjację i stałeś się wojownikiem. Zwróciłeś uwagę na jego broń?

– Hmmm. Szabla. Podobna do naszych z kształtu.

– Tak zwana batorówka. Upowszechniły się w Polsce, gdy książę z Siedmiogrodu, Stefan Batory, został ich królem. Kształt jak kształt.

– Na głowni miał chyba jakiś napis nałożony złotymi literkami – zauważył. – Nie miałem czasu się przyjrzeć.

– A ja próbowałem. Metal miał strukturę jak słoje drewna…

– Damast?

– Raczej bułat. Widziałem coś takiego tylko raz w życiu. Może jest to miłośnik dawnej broni, a może szermierz. Może ktoś taki jak my, człowiek, który na niezwykłych przeciwników używa niezwykłej broni.

– A tych sześciu?

– Sam oceń.

– Przeszli przeszkolenie, przynajmniej podstawowe. Powiedzmy, ktoś ich nauczył podstawowych cięć. Ale to patałachy… Słabi fizycznie i słabi na duchu. Dopóki mieli przewagę trzech na jednego, nawet dzielnie sobie poczynali. Gdy załatwiłem pierwszego, nagle powietrze z nich zeszło jak z przekłutego balonika.

– Poszli w sześciu na jednego, ale jednocześnie zabrali miecze zamiast pistoletów. Ciekawe, dlaczego?

– Może i jedni, i drudzy należą do jakiegoś stowarzyszenia, którego kodeks nie zezwala na używanie broni palnej w porachunkach? Na przykład masoni mają swoje zwyczaje…

– Niewykluczone. Ale nie słyszałem, żeby masoni rżnęli się mieczami samurajskimi. Oni wolą oplatać wroga siecią intryg i pieniędzy.

Arminius przeciągnął się, aż mu stawy zaskrzypiały.

– Pora pogadać konkretnie – powiedział. – Jak rozumiem, do tej pory z poszukiwań małej wampirki nic ci nie wyszło. Mógłbyś przybliżyć zastosowaną metodę?

– Przypuszczałem, że ktoś taki, jak ona, lubi pokręcić się wśród ludzi. Dziadek wspominał, że wampiry często mają szerokie zainteresowania artystyczne, lubią antyki i obrazy. Dlatego łaziłem po Starym Mieście i wypatrywałem jej przez kilka godzin.

Starzec uśmiechnął się leciutko.

– To i tak mądrzej niż czatować przed bankiem krwi – mruknął. – Przeanalizujmy, co o niej wiemy.

– Ma minimum dwieście lat, choć wygląda na szesnaście.

– Sądzę, że jest dużo starsza. Nie mam na to dowodów, po prostu przeczucie. Jeśli potrafiła poharatać nam golema, to znaczy, że jest niezła…

– Musi gdzieś mieszkać.

– Nie wiemy, gdzie. Ech, trzeba było wmontować w golema policyjną pluskwę. Nie pomyśleliśmy. Ale zwróć uwagę na to, że wyszedł od nas i po niecałej godzinie wrócił.

– Dwadzieścia minut na dojście, dwadzieścia na walkę, dwadzieścia na powrót?

– Nie. Wracał dużo wolniej: był ciężko uszkodzony. Powiedzmy, dziesięć minut na dojście, dziesięć na walkę, czterdzieści na powrót? Tego nie ustalimy. No, nieważne. W każdym razie to potwierdza moje przeczucia. Mieszka gdzieś niedaleko. Zainteresowania?

– Medycyna? Wspominałeś, że na obrazach z Sofii jest pielęgniarką…

– No cóż, dla wampira jest to niezłe zajęcie… Ale obecnie szesnastolatka ma nikłe szanse pracy w tym zawodzie.

– Może dorabia sobie jako opiekunka do dzieci?

36
{"b":"100375","o":1}