Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zbyt ryzykowne. Co innego dobić rannego i podciągnąć mu litr krwi, co innego zagryźć dzieciaka. Nie opłaca się tak ryzykować.

– Lubi muzykę. Pamiętasz to zdjęcie z koncertu?

– Dawała kwiaty.

– Właśnie – zapalił się młody. – Na pewno nie była zwykłym widzem, bo nie weszłaby na scenę! Jeśli stała tam, to znaczy, że była zaprzyjaźniona z muzykami. Kręciła się przy nich, chodziła z nimi na wino albo sama gra na jakimś instrumencie?

– Może to dobry trop. – Poskrobał się po głowie.

– Może dałoby się ją jakoś wywabić z kryjówki.

– Tylko jak? Urządzimy międzynarodowy konkurs? – Stary przyrodnik uśmiechnął się pobłażliwie.

– W sumie czemu nie. Wygląda pan odpowiednio dostojnie. Przyjdzie pan na Akademię Muzyczną, przedstawi się jako światowej sławny dyrygent i zaproponuje zorganizowanie przesłuchania studentów i, powiedzmy, zdolnych samouków.

– Widzę tu jeden drobny problem. – Uśmiechnął się Arminius. – Ja nie mam zielonego pojęcia o muzyce. Zastanówmy się teraz, czy bywa na koncertach…

Oczy Laszlo zrobiły się okrągłe jak spodki.

– A, o tym nie pomyślałem… Zaraz! Widziałem kiedyś jeszcze jedno zdjęcie. W gazecie. To była recenzja z koncertu jakiejś młodzieżowej orkiestry. Wydawało mi się, że ją rozpoznałem. Grała na skrzypcach. Wykonywali, o ile pamiętam, poemat symfoniczny „W lesie” Ciurlionisa. Nasza wampirka naprawdę lubi muzykę…

– No to zanotuj. Punkt pierwszy: koncerty. Punkt drugi?

– Musi skądś zdobywać pieniądze na utrzymanie. Musi gdzieś mieszkać. Musiała wreszcie zalegalizować jakoś swój pobyt, jeśli chce tu zostać dłużej.

– Po kolei. Pieniądze?

– Kilka możliwości. Może rabować ludzi, przy jej szybkości i sile poradzi sobie nawet gołymi rękami. Ale to strategia na krótką metę. Szesnastoletnia blondynka napadająca przechodniów szybko zwróci na siebie uwagę policji.

– Słusznie. Mogła wprawdzie na samym początku pobytu tutaj obrabować bank, ale to mało prawdopodobne.

– Może dawać dupy pedofilom…

– Wyrażaj się – skrzywił się stary.

– …ale jakoś mi to do niej nie pasuje. Może mieć w Polsce krewnych, rodzinę lub khm… nazwijmy to, uczniów.

– Punkt dla ciebie, o tym nie pomyślałem. Ale jest też pewna możliwość. Najprostsza.

Laszlo spojrzał na niego spod oka.

– Jaka?

– Pomyśl sam. Ile ma lat? Szesnaście. Tu jest jeszcze dzieckiem. Przypuszczam, że wsadzili ją do domu dziecka, ewentualnie oddali pod opiekę rodzinie zastępczej.

– To jest myśl…

– Nie wiem, ile tu mają domów dziecka, ale to nie problem się dowiedzieć. – Z kuchni przyniósł nadpaloną nieco książkę telefoniczną. – Hmmm… sporo.

– I co dalej? – zapytał Laszlo. – Zaczaimy się pod każdym, patrząc, kto wchodzi, a kto wychodzi?

Arminius westchnął ciężko.

– Po co? Pójdę tam i podam się za jej dziadka. Powiem, że przyjechałem z Bośni i szukam ukochanej wnuczki. I po problemie.

– A jeśli okaże się, że ona tam jest? Rozwalisz ją od razu czy co?

– Będę chodził rano, kiedy dzieci są w szkole. Przy odrobinie szczęścia dorwiemy ją może nawet jutro…

* * *

Arminius wyszczotkował garnitur i przejrzał się w kawałku stłuczonego lustra.

– Nieźle – mruknął. – Całkiem szykownie. Choć schudłem nieco ostatnimi czasy, ale to nawet lepiej… Dla sprawy.

– Ale nie wygląda pan jak uchodźca z Bośni. – Laszlo najwyraźniej miał wątpliwości.

– A czy to ważne? Jeszcze tylko zdjęcie…

Z plecaka wydobył aparat cyfrowy i małą drukarkę. Pstryknął fotkę reprodukcji „Góralki z koszem śliwek”. Podczepił kabelek i wydrukował. Obejrzał z zadowoleniem efekt końcowy.

– No i gotowe – ucieszył się. – Wygląda jak fotografia.

– Strój sprzed stu pięćdziesięciu lat. – Młody znowu zgłosił zastrzeżenie.

– A skąd oni mogą wiedzieć, jak się ubieramy u nas w Bośni? Cholera, szkoda, że twój samochód ma oznaczenia z wysp Tuvalu. Ale trudno. I tak nie pamiętam, jakie są bośniackie. A i oni tego nie wiedzą…

– Przyjechała tu z Kosowa – zauważył Laszlo. – A to kawałek drogi od Bośni. Cholera wie, skąd tam się wzięła i co robiła. Może lepiej powiedz, że jesteś Albańczykiem?

– Nazwisko Stiepankovic nie brzmi jak albańskie… Hm, a Serbów chyba nikt nie lubi. Vamblery brzmi odpowiednio zagadkowo i przy tym nieco międzynarodowo.

– Można i wymówić z angielska… – podsunął młody.

– Czy wyglądam na emerytowanego nauczyciela?

– Eee, wydaje mi się, że tak. Choć bardziej może na wykładowcę z uniwersytetu.

– Dobra. Znasz jakieś miasta w Bośni?

– Dubrownik, nie to chyba Chorwacja albo i Słowenia… Ale przecież jest Sarajewo! I zdaje się mają tam uniwersytet…

– I znakomicie. A zatem jestem wykładowcą uniwersyteckim z Sarajewa. Hmmm. Na przykład biologiem. Może jestem ciut za stary, ale z drugiej strony, po wojnie mogą mieć braki w kadrze.

– Myślę, że to akurat najmniejszy problem. Ludzie wiekowi mogą nadal prowadzić cenne badania naukowe, mimo przekroczenia, nazwijmy to, wieku emerytalnego… Gorzej będzie, jak zapytają o dokumenty. Co wtedy – zadumał się młody łowca. – Co im pokazać?

– Cokolwiek, choćby bilet miesięczny. Przecież i tak nie znają węgierskiego. Myślę, że nie zapytają. – Uśmiechnął się leciutko. – Nie wypada tak wypytywać czcigodnego starca, który szuka ukochanej wnuczki…

Zapakowali się do samochodu i ruszyli przez miasto. Niebawem zatrzymali się przed pierwszym z wytypowanych domów dziecka. Obrzydliwa budowla.

– Dziewiąta. – Przyrodnik popatrzył na zegarek. – I świetnie. Najlepsza pora na atak.

Wysiadł z wozu. Przygarbił się odrobinę, a na jego twarzy odmalował się wyraz nieokreślonej troski. Podszedł do drzwi i pociągnął za klamkę. Zamknięte na głucho. Nacisnął guzik dzwonka. Zabrzęczał domofon. Wszedł i już po chwili odnalazł gabinet pani dyrektor.

– O co chodzi? – warknęła, unosząc wzrok.

– Mówi pani po angielsku, niemiecku lub francusku? – zapytał z uprzejmym uśmiechem.

– Czym mogę służyć? – powtórzyła, tym razem po niemiecku, ale nie mniej agresywnie.

– Jestem profesor Arminius Vamblery – przedstawił się. – Paleontolog i etnograf z uniwersytetu w Sarajewie.

Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia.

– No i co? – Przekrzywiła głowę.

– Szukam mojej ukochanej wnuczki – odparł. – Wojna nas rozdzieliła… Słyszałem, że jest w Krakowie.

Położył na biurku fotografię.

– Co?! – ryknęła baba. – To pan jest dziadkiem tej, tej… małej ścierki, wywłoki, ladacznicy?! Nieźle ją pan wychował, a sam chyba nie lepszy. Nie ma jej tutaj, dwa tygodnie temu zwiała!

– Gdzie mogę ją znaleźć? – zapytał spokojnie i konkretnie. – Wojna nas rozdzieliła…

– A skąd mogę wiedzieć? W ABW ją zatrudnili – tu wygłosiła dłuższą tyradę, w której wyłożyła swoje teorie na temat tego, co agenci i agentki tajnych służb aktualnie robią z jej byłą podopieczną i w jakich pozycjach. Stary przyrodnik poczerwieniał, słysząc takie wyrazy.

– A teraz won mi stąd! I bez was mam masę problemów. – Pani dyrektor z właściwym sobie taktem, dała do zrozumienia, że audiencja skończona…

– Dziękuję za informacje – mruknął.

Po chwili wsiadał do samochodu.

– Bośniaków też tu nie lubią – poinformował Laszo.

– Ale zdobyłem ciekawe informacje. Dziewczyna jest w mieście. Była w domu dziecka, ale, zdaje się, ktoś ją zabrał.

– No, ładnie – skrzywił się młody. – Mogła być z tego rzeźnia. Nocą sama, kilka śpiących dziewczyn. Dla niej to świetna okazja, żeby sobie wybrać ofiarę, związać, zakneblować poduszką. I ssać do woli.

– Wampiry niechętnie zabijają w pobliżu swoich kryjówek – odrzekł stary. – Ale masz rację. Na odchodnym mogła urządzić jatkę… Wkręciła się jakoś do jakiegoś ABW. Sądząc z opisu, to jakiś pensjonat wypoczynkowy dla szpiegów o wypaczonych gustach…

– Hmmm, pewnie nazwa firmy albo szkoły policyjnej. – Młody Węgier zabrał się za kartkowanie książki telefonicznej. – Ale nie ma tu nic takiego. Do diabła, jak szkoli się na szpiegówę, to może być tajne. A może po prostu iść na policję i poprosić ich o pomoc w ustaleniu, gdzie się podziewa?

37
{"b":"100375","o":1}