Wampirzyca z niedowierzaniem powąchała rękaw sukni. Nie poczuła nic. Ale uwierzyła.
Poszli grzebać w sieci.
***
Zawsze wiedziałem, że sąsiedzi to banda kretynów. Cisza nocna obowiązuje dopiero od dwudziestej drugiej. A przecież było dopiero piętnaście minut później! Nie dali mi kuć w spokoju. Najpierw walili w rury, a ponieważ taki drobiazg nie może zniechęcić obrońcy ludzkości, poszczuli mnie policją. Gliniarzy było dwu.
– Panie Rychnowski – powiedział wyższy. – Nie można tak hałasować po nocy. Ludzie też chcą odpocząć.
– Ale ja muszę – jęknąłem.
– A co tak właściwie pan robi? – zaciekawił się niższy funkcjonariusz.
Co miałem odpowiedzieć? Prawdę!
– Kuję miecz ze srebra do walki z wampirami – wyjaśniłem z godnością.
Nie uwierzyli, więc zaprosiłem ich do środka. W pokoju nadal było gorąco jak w piekle, czoła stróżów prawa od razu zrosił gęsty pot. Gliniarze długo kontemplowali spalone firanki, parapet oraz lampę lutowniczą. Pokazałem im też, oczywiście, kowadło, młotek i częściowo już sklepaną sztabę.
– Może wezwiemy lekarza? – zasugerował pierwszy.
Jego partner poskrobał się po głowie.
– To tylko powierzchowne oparzenie, nic mi nie będzie. Już je opatrzyłem. – Uspokoiłem ich sumienia.
– Panie Rychnowski, trzeba się wczuć w sytuację innych ludzi – powiedział policjant surowo. – I choć trochę im współczuć.
– Toż właśnie się wczułem – zaprotestowałem. – Po to kuję miecz, by bronić ich przed wampirami.
– A nie można wykuć go jutro? – zasugerował drugi.
Zadumałem się.
– Jutro może być już za późno.
– A nie może pan iść z tym do garażu albo do piwnicy? I ludzkość pan uratuje, i sąsiadom nie będzie przeszkadzać.
W sumie niegłupi pomysł. Zażądałem tylko, żeby wcześniej sprawdzili piwnicę, czy nie ma w niej jakichś wampirów. Wiadomo, to bydełko lubi takie miejsca. Sarkali trochę, ale przeszli się po korytarzach pod blokiem i zajrzeli we wszystkie zakamarki. Wreszcie poszli. Kułem miecz przy słabym świetle czterdziestowatowej żarówki, aż mi ręka omdlała.
***
Poważne gazety jakoś nie zajęły się tym tematem, za to na plotkarskich serwisach to i owo udało się wygrzebać.
– Trzy studentki zamordowane w ciągu dwu tygodni – przeczytała Nina. – Czy policja kryje niebezpiecznego szaleńca?
Sławek przeleciał wzrokiem tekst artykułu.
– Wynika z tego, że na warszawskiej Starówce znaleziono zwłoki trzech dziewczyn. Wszystkie uśmiercono w ten sam sposób, wyssano krew, a potem na wszelki wypadek skręcono kark.
– W człowieku jest sześć do ośmiu litrów krwi – powiedziała jego siostra. – Na jak długo mu to wystarczy?
– Trzy do czterech dni – wyjaśniła wampirzyca. – Jeśli przybył tu przedwczoraj…
– Wczoraj znaleźli kolejne zwłoki. Ale tylko trochę nadpite. – Chłopak przeglądał serwisy.
– Może zaatakuje dziś, może nie – mruknęła Vlana. – Szansa jest…
***
Pukanie wyrwało profesora z drzemki.
– Kto tam? – zapytał.
– Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
– No, nareszcie! – Otworzył drzwi. – Zawiadomiłem was trzy tygodnie temu.
– Major Kot i doktor Sperański. – Agent przedstawił siebie i swojego towarzysza. – Komisja do spraw badania zagrożeń o niskim prawdopodobieństwie. Z pańskiego listu wynika, że przechwytuje pan telewizję ze świata równoległego, zamieszkanego przez wampiry.
– Właśnie.
– W dodatku można ją odebrać tylko w tej okolicy?
– Najsilniejsze źródło jest pomiędzy wałami kolejowymi. Z interferencji sygnału wyliczyłem, że wpada do naszego świata przez szczelinę o szerokości około metra.
– Jeśli pan pozwoli – odezwał się cywil. – Chciałbym sprawdzić to naszym sprzętem…
Wniósł do pokoju dwie walizki.
– Ależ… Oczywiście. Już robię miejsce na stole. A tu jest gniazdko.
– A więc na jakim paśmie łapał pan te rzekome przekazy? – Zaciekawił się doktor.
– Już, już podaję.
Gość wprowadził dane do komputera. Odbiornik szybko odnalazł odpowiedni zakres.
– Hmm… Faktycznie coś tu jest. System kodowania standardowy, pal-secam.
– Czy to nie dziwne? – Agent spojrzał na profesora. – Że w świecie równoległym posługują się naszym sprzętem, a w każdym razie bardzo podobnym, wykorzystującym nasze standardy kodowania? Przecież cywilizacja rozwijająca się tam powinna różnić się całkowicie od naszej…
– Nie bardzo potrafię to wyjaśnić – przyznał uczony. – Zapewne jednak…
– Obraz bardzo słaby – zameldował doktor znad walizki. – Zaraz spróbuję go wyostrzyć… No, i gotowe.
Major spojrzał mu przez ramię. Na ekranie monitora, śnieżąc, pojawił się film.
– To, pańskim zdaniem, telewizja ze świata równoległego, zamieszkanego przez wampiry? – zapytał słodziutko.
– No, tak…
Major oglądał przez chwilę, jak Buffy z osikowym kołkiem przemierza piwnicę pod jakimś budynkiem.
– Zwijamy się, doktorze – powiedział. – Musimy dziś sprawdzić jeszcze tego świra, co twierdzi, że zbudował bombę atomową i tę staruszkę zgwałconą przez kosmitów… A panu – zwrócił się do profesora – dziękujmy za… khem… obywatelską postawę.
***
Vlana wyszła z domu. Zamknęła drzwi na klucz. W spodniach czuła się trochę niepewnie, adidasy odrobinę ją cisnęły. Nina nosiła inny rozmiar.
Włosy spięła w kok. Kuszokołkownica przyjemnie ciążyła w plecaku. Brązowy doberman i szary wilk szły grzecznie na smyczach. Do pętli tramwajowej dotarła bez przygód. Wprawdzie mijała paru dziwnie wyglądających kolesiów, ale widok dwu groźnych psów skutecznie powstrzymywał ich zapędy.
Nadjechał tramwaj. Wsiadła do pierwszego wagonu. Rozejrzała się zdezorientowana. Brązowa dobermanka trąciła ją nosem. O co chodzi? Ach, tak, zapomniała skasować bilety.
Posłużenie się kasownikiem nie należało do najłatwiejszych, zwłaszcza że robiła to pierwszy raz w życiu. Na szczęście nikt z pasażerów nie zauważył tej niezręczności. Usiadła na wolnym siedzeniu, a dwa psiska przywarowały u jej stóp.
Pojazd skrzypiał i jęczał, na zakrętach przechylał się niebezpiecznie. Vlana spoglądała w zadumie na miasto. Było zupełnie inne niż Warszawa, którą znała. Zamiast willi i ogrodów zabudowano ją koszmarnymi, betonowymi sześcianami, liczącymi po kilkaset mieszkań. Wszędzie wisiały reklamy. Zdumiewało ją mnóstwo rzeczy. Kamienice, odnowione tylko na wysokości parteru, nowoczesne, krzykliwe billboardy zawieszone na walących się ruderach, chodniki z kostki brukowej tuż przy pełnej dziur ulicy…
Chaos, kompletny brak logiki. Dziwna cywilizacja. A jednak to oni zbudowali mikroprocesory i sięgnęli w kosmos. To oni stworzyli miliony dzieł sztuki, sprzedawanych w antykwariatach drugiego świata. A u nas za to jest spokojniej, pomyślała.
Tramwaj minął park. Rozejrzała się i oniemiała z zachwytu. Wisłę przecinało kilka mostów, wszystkie były umiejętnie podświetlone. Przed nią wyrosła góra świateł – Stare Miasto. Pojazd zahamował ze zgrzytem. Psy poderwały się z podłogi. Wysiedli przed tunelem. Wampirzyca z niedowierzaniem pokręciła głową. W ich świecie był w tym miejscu tylko stromy podjazd na Plac Zamkowy… Sprytnie to człowieki wymyśliły.
Ruszyli naprzód. Dziesiątki ogródków piwnych, tłumy ludzi, z restauracyjek ciągnęły się zapachy jadła. Poprzedniego dnia wieczorem, gdzieś tu, Jakubowski dopadł studentkę. Tylko gdzie?
– Ojej, wilk! – Starsza kobieta wycelowała ostry koniec parasola w Sławka.
– Ależ skąd? – zaprotestowała Vlana. – To tylko syberyjska łajka.
– Uf, alem się przestraszyła – mruknęła kobieta i zniknęła w tłumie.
Obeszli całą Starówkę, zajrzeli na Nowe Miasto i wrócili. Sławek skoczył w bramę i po chwili wynurzył się już w ludzkiej postaci. Otrzepał zakurzone dłonie. Vlana aż westchnęła z zazdrości. Magia wilkołaków była mocniejsza, nie musiały się rozbierać przed transformacją, przemiana obejmowała też ich ubrania.