Westchnąłem. Nie da rady, jestem nieprzystosowany do życia w społeczeństwie. Nawet nie zauważyłem, gdy wspiąłem się na trzeci wał. I wtedy go zauważyłem. Profesor od fizyki stał w odległości może trzydziestu metrów ode mnie. Bezwiednie ruszyłem w jego stronę.
– Ach, Rychnowski. – Najwyraźniej zapamiętał tylko moje nazwisko. – Potrzymasz antenę?
– Oczywiście.
Podał mi długą, aluminiową tyczkę. Składała się jak wędka teleskopowa. Zaczepił do niej kabel i, rozwijając go, ruszył przed siebie. Rozsunął i osadził drugą tyczkę. Swoją też próbowałem wbić w ziemię. Szło mi dość opornie, kiedyś biegły tu tory, gleba była ubita na kamień. Nie udało się. Profesor dał znak, żebym tylko trzymał, a sam podczepił do tej drugiej jakieś urządzenie. Dłuższą chwilę regulował pokrętła i przyciski, i wreszcie, zadowolony, usiadł na składanym krzesełku.
Zastanawiałem się, co, u licha, robi. Wyglądało mi to na prymitywną antenę. Minęło może pół godziny. Z nudów obserwowałem zagajniki. Myślałem, że może znowu zobaczę kręcącego się tu kolegę ze szkoły, ale go nie było. Widać swoje zagadkowe zadania wypełnił poprzedniego dnia.
Wreszcie profesor odczepił ustrojstwo, złożył tyczkę i, zwijając kabel, ruszył w moją stronę.
– Dziękuję za pomoc – powiedział z powagą.
– Drobiazg. A co właściwie usiłował pan zmierzyć? – zaciekawiłem się.
– A nagrałem sobie pół godziny transmisji telewizyjnej – wyjaśnił. – Można powiedzieć, że dość niezwykłej transmisji. Zresztą, długo by opowiadać. Może wpadniesz jutro do mojego laboratorium? Będzie czas pogadać i pokażę ci to i owo. Jeśli interesujesz się fizyką, powinno zrobić to na tobie pewne wrażenie.
– Dziękuję bardzo. – Uśmiechnąłem się. – Gdzie mieści się…?
– Tu jest moja wizytówka. Powiedzmy, o osiemnastej. Zobaczymy, jeśli zainteresują cię moje badania, to przydałby mi się młody i niestereotypowo myślący pomocnik.
– Poczytuję sobie za zaszczyt…
Uśmiechnął się i podreptał w stronę miasta. A ja zostałem na koronie nasypu. Sam, tylko ze swoimi myślami. Nie, zdecydowanie byłem przystosowany do społeczeństwa. Ba, potrafiłem nawet współpracować z nauczycielem. Dlaczego zatem popadałem w konflikty? Zapewne dlatego, że większość nauczycieli nie była przystosowana do mnie!
***
Sławek opuścił lornetkę.
– Nie podoba mi się – powiedział. – Nie wiem, co on tu kombinował, ale to musiało być jakieś urządzenie pomiarowe.
– Sądzisz, że namierzał bramę? – Zaniepokoiła się Nina.
– Mało prawdopodobne, zresztą, jeśli nawet, i tak przecież nie zdoła jej uruchomić… Ale obawiam się, że ich instalacje emitują jakieś zakłócenia, które ściągnęły uwagę nauczyciela.
– Jakie zakłócenia?
– Nie wiem, może elektromagnetyczne, może grawitacyjne. Skakałem przecież do drugiego świata. Człowiek nie wie, gdzie jest góra i gdzie dół… Wspominali mi coś, że w polu Y zachodzi nieciągłość istnienia…
– A ten drugi?
– Rychnowski? Nie wiem, czemu się tu kręci, ale też mnie to niepokoi. Jego przodek był wybitnym wynalazcą, a on dziś pomagał profesorowi. Może umówili się na jakieś doświadczenia? Może ma to coś wspólnego z naszą bramą?
– Zawiadomimy ich, żeby przenieśli ją gdzie indziej?
– Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Może faktycznie będzie trzeba…
***
– Tak to wygląda. – Stali w bunkrze pod instytutem. Przed nimi, pomiędzy czterema antenami, wirował powolutku szary obłok. – Pole Y. Przenika przez nie materia, fale radiowe…
– I trzeba po prostu tam wejść? – zapytała.
– Tak. Wejść, zacisnąć oczy, wstrzymać oddech na około minutę. I jesteś w drugim świecie.
– A jak się wraca?
– To bardzo proste. Od tamtej strony bramy nie widać. Nie ma ryzyka, że człowieki ją odnajdą. Bransoleta, którą masz na ręce, przerzuci cię z powrotem. Musisz tylko zapamiętać miejsce. Jesteś gotowa?
Skinęła głową. Uniosła worek z kuszokołkownicą, poprawiła tkwiący za paskiem sztylet. Pomacała kieszeń, mapa była na swoim miejscu. Kilogram złota w sztabkach, wygodne buty…
– Wylądujesz jakieś czterdzieści minut przed świtem. To wystarczy, żeby spokojnie dojść na miejsce i ukryć się przed słońcem.
– Powodzenia, córeczko. – Senator spróbował wstać z wózka, ale po chwili beznadziejnej walki opadł z powrotem na poduszki.
– Nie zawiodę, tato. – Uściskała go.
Doktor sprawdził jeszcze raz zapięcie bransolety.
– Wracaj szczęśliwie – powiedział. – I uważaj na siebie.
***
Miała wrażenie, że spada gdzieś w dół i nieoczekiwanie dotknęła stopami ziemi. Grunt wyjechał jej spod nóg i Vlana wyłożyła się jak długa. Suknia zaplątała się w jakieś krzaki, zabolało kolano. Złapała haust powietrza. Pierwszy łyk tlenu z drugiego świata. Wstała chwiejnie na nogi i obmacała kieszenie. Złoto jest, sztylet, mapa są. Plecak z kuszokołkownicą leżał kilka kroków dalej. Cztery brzózki otaczały bramę do jej wymiaru. Odetchnęła z ulgą, rozejrzała się. Żadnych człowieków z ich czosnkiem, srebrnymi kulami i osikowymi kołkami. A może czaili się gdzieś dalej? E, niemożliwe, za dużo się horrorów naoglądała i teraz wyobraźnia płata figle.
Ruszyła na zachód. Po przejściu kilkudziesięciu metrów natrafiła na ścieżkę. Sforsowała wał kolejowy. Przed nią rozciągał się park. Tu wyczuła po raz pierwszy obecność człowieka. Siedział w krzakach. Zasadził się na nią? Na wszelki wypadek obeszła to miejsce szerokim łukiem. Ulica, brukowana kocimi łbami… Po chwili dotarła do pętli tramwajowej. Jeszcze wcześnie. Teraz w lewo, uliczką koło następnego malutkiego parczku i szkoły…
Na wschodzie niebo delikatnie się zaróżowiło. Niebawem wzejdzie słońce. Dziwne, powinna mieć prawie godzinę. A może natrzeć się na wszelki wypadek kremem ochronnym? Sięgnęła do kieszeni plecaka i zamarła w pół kroku. Kremu nie było. Kieszeń była rozpięta, widocznie tubka wysunęła się gdzieś w trawę, gdy dziewczyna upadła. Vlana zagryzła wargi. Wrócić? Niebo jaśniało z minuty na minutę. Nie zdąży. Jedyna szansa, że uda jej się dobiec do domu agentów. Ruszyła kłusem. Przebiegła koło zamkniętej obecnie rzeźni. Na ulicy pojawiły się pierwsze człowieki. Czuła na sobie ich spojrzenia. W długiej sukni biegło się kiepsko. Czerwona tarcza wychyliła się nad horyzont. Powietrze aż zalśniło, stało się jasne, oślepiające. Wampirka wpadła w bramę i pospiesznie włożyła ciemne okulary.
Stłumiła narastającą panikę. Popatrzyła na mapę. W cieniu przebiegnie jeszcze kilkadziesiąt metrów. Potem otwarta przestrzeń, dużo otwartej przestrzeni. Cholera. Nie ma szans. Nakryć czymś głowę? Oparzy wtedy tylko dłonie…
Spojrzała w głąb podwórza. Jedna z oficyn starej kamienicy zawaliła się niedawno. Spod kupy gruzów wystawał róg drzwiczek, prowadzących do piwnicy lub podziemnego składziku na węgiel. To może być jej szansa. Przebiegła zalane oślepiającym światłem podwórze. Deski, stare i przegniłe, pękły już po drugim uderzeniu pięścią. Wrzuciła do środka plecak i zdarła z siebie suknię. Wepchnęła ją w dziurę. Jeszcze bielizna. Tasiemki gorsetu poplątały się, więc po prostu je zerwała. Przykucnęła. Przemiana w nietoperza była trudna, ostre światło nie sprzyjało koncentracji, ale wreszcie się udało. Bijąc rozpaczliwie skrzydłami, wleciała przez otwór i, wylądowawszy na podłodze, wróciła do własnej postaci.
Oddychała ciężko. Nigdy dotąd nie musiała przemieniać się tak szybko i w tak fatalnych warunkach. Pozbierała ubranie i wciągnęła na siebie. Rozejrzała się wokoło.
Piwnica była częściowo zawalona gruzem. Sufit popękał, ale Vlana miała nadzieję, że jeszcze jakiś czas wytrzyma. Cuchnęło odchodami, myszami, pleśnią, zgnilizną. Przez dziurę, którą wleciała, przedostawało się coraz więcej światła, zabarykadowała ją kawałkiem deski.