– Wygramy? – Patrząc na niego w tym momencie, odnosiłem wrażenie, że zna przyszłość, która nas czeka.
Krew odpłynęła mu z twarzy.
– Nie wiem – szepnął. – Ale czuję, że antychryst i jego sługi zbierają się, by pchnąć nas w otchłań jeszcze straszliwszych cierpień… Nie będzie drugiej szansy zwycięstwa. Choć może… – Teraz w jego oczach pojawił się strach. – Może mi się uda. Jeśli będzie trzeba oddać życie za Rosję…
Odbił trzecią butelkę i pił chciwie, jak gdyby jedynie oszołomienie alkoholem pozwalało mu zapomnieć o tym, co zobaczył na ścieżkach ducha…
***
Powszechnie sądzi się, że praca agenta to pasmo niezwykłych przygód, bieganie z naganem w ręce, nocne obławy na socjalistów i strzelaniny w robotniczych dzielnicach. Tymczasem dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu pracy to nudna, żmudna obserwacja. Tak jak teraz. Leżenie godzinami na pasiastym sienniku. Notowanie: kto przyszedł, kto wyszedł, o której godzinie.
Jeszcze gorzej, gdy leżąc człowiek dręczy się myślami, jak postąpić. Tego dnia zaczynałem wachtę o ósmej wieczorem. Było dwanaście stopni mrozu, a z nieba walił gęsty śnieg. Na miejsce dotarłem na piechotę, nawet dorożkarze niechętnie pracowali w taką pogodę. Gdy przechodziłem koło stróżówki, wyskoczył z niej jak z procy Sokołow.
– Dobrze, że jesteś – powiedział.
– Coś się stało? – Zaniepokoiłem się nie na żarty.
– Ci durnie zgubili obiekt!
– Rasputin się im wymknął?
– Dokładnie. Poszedł pewnie w tango po knajpach, nasi przeczesują już miasto. Ale musisz pomóc.
– Może sam wróci albo, co bardziej prawdopodobne, odwiozą go? – Nie bardzo miałem ochotę zdzierać zelówki
– Niewykluczone. Ale lepiej, żebyśmy go znaleźli zanim napyta sobie jakiejś biedy. Albo zanim ktoś go zabije…
Rzucił na parapet plan miasta.
– Umiesz prowadzić samochód?
– Tak.
– Weźmiesz mojego forda i objedziesz ten kwartał. – Zakreślił ołówkiem obszar na mapie.
Znalazłem go w dziesiątej z kolei odwiedzonej restauracji. Siedział samotnie nad niedojedzoną faską pierogów i pił arak. Jego spojrzenie było nieco błędne, a na twarzy malowało się nieludzkie zmęczenie.
– Chodź, Grisza. – Położyłem mu dłoń na ramieniu. – Pora wracać do domu.
Nie byłem w tej chwili agentem tajnej policji, ale sąsiadem, który niepokoi się o przyjaciela. Kelner zjawił się jak spod ziemi.
– Życzą sobie panowie coś na drogę? – zapytał.
– Nie, nie trzeba. – Zdziwiła mnie jego uprzejmość. – Rachunek uregulowany?
– I jeszcze dał dwadzieścia rubli napiwku.
Aha. To dlatego był taki zadowolony. Szatniarz pomógł nam ubrać Griszę w wilczą szubę. Pijany w trakcie tej operacji doszedł do siebie i dał im kolejne napiwki – po dziesięć rubli. We dwóch z wysiłkiem wytaszczyliśmy Rasputina na zewnątrz.
– Nie szastaj tak pieniędzmi – powiedziałem, gdy szliśmy do zaparkowanego auta.
– Mnie już nie będą potrzebne – szepnął.
Znowu odpłynął. Z trudem wepchnąłem go do samochodu i usiadłem za kierownicą. Bałem się, że nie ruszę, ale silnik zapalił od razu. Grigorij oprzytomniał już trochę, choć cztery butelki wina nieźle go sponiewierały. Uderzył głową o szybę, ocknął się i rozejrzał po wnętrzu maszyny. Na jego twarzy odmalowało się na chwilę zwierzęce przerażenie i wściekłość, potem jednak poznał mnie.
– Jeszcze nie dzisiaj – mruknął.
Jechałem w stronę domu.
– Rosja umiera – powiedział.
Spojrzałem spod oka i przeżyłem wstrząs. Już nie był pijany. W ciągu pięciu minut kompletnie wytrzeźwiał. Wnętrze wozu nadal wypełniał intensywny zapach gorzelni, ale Grisza patrzył spokojnie i przytomnie, w głosie nie było słychać żadnego śladu przepicia.
– Czujesz coś? – zapytałem.
– Królestwo antychrysta nadchodzi. Trzeszczą zawiasy bramy piekieł. Zbliża się czas szatana… Widzę ciemność. Cała przyszłość jest czarna. Umrą miliony ludzi.
– Już umierają miliony. – Wspomnienie mego przyjaciela nie zgasło.
– Idzie taki czas, że ludzie będą wspominać błoto okopów jak pobyt w raju… To jeszcze nie apokalipsa, to zaledwie próba generalna. – Uprzedził niezadane pytanie.
– Możemy to jakoś odwrócić?
Spojrzał na mnie z rozpaczą.
– Nie wiem – odparł bezradnie. – Może gdyby odpowiednia ofiara…
I nagle zaszła w nim zmiana. Już nie był syberyjskim pątnikiem, patrzył na mnie przerażony chłop, który nie wiedział, dokąd niesie go nurt wydarzeń, i który odczuwał jedynie grozę wywołaną przeczuciem nieuniknionej zagłady.
– Zabiją mnie. – Trząsł się ze strachu. – Zamordują.
Wydobył zza pazuchy piersiówkę i pił chciwie anyżówkę, aż na jego twarzy ponownie odmalowała się ulga.
– Gdyby chcieli to zrobić, uderzyliby właśnie teraz – powiedziałem. – Gdy jesteśmy sami.
Otrząsnął się. Zakręcił butelkę.
– Duch ochoczy, ale ciało słabe – wymamrotał. – Teraz? Teraz… – Popatrzył w ciemne ulice. Acetylenowe światła samochodu przecinały śnieżna zadymkę. – Nie, nie teraz. Stowarzyszenie Piotra I – parsknął. – Miałeś to zrobić, ale nie dostałeś jeszcze rozkazu.
Skąd wiedział? Czyżby jego siatka informatorów sięgała tak daleko?
– I nie wykonam, gdybym go dostał.
– Wiem. Może masz rację, a może nie? – Znowu przybrał wygląd świątobliwego starca. – Może krew niewinnej ofiary zatrzymałaby to szaleństwo.
Wzdrygnął się. Widziałem, jak walczy ze swoim strachem.
– Nie – szepnął. – Jestem winny. Miałem powstrzymać wojnę, a zawiodłem. Zabiłem tych wszystkich, którzy spoczywają po lasach i w zasypanych śniegiem okopach… Zasłużyłem na śmierć.
– Musisz na siebie uważać.
– Wiem, wiem. Książę Feliks coś knuje.
– Chce cię zabić.
– Nie on jeden. Ale to dobry człowiek. Tylko błądzi. Gdy pozna mnie lepiej, polubi. Dobro zwycięża zło…
***
Przyszedłem do pracy na ósmą. Zluzowałem agenta Asta.
– Obiekt u siebie – zameldował. – Dziś wieczorem chyba nikt się do niego nie wybiera. On też raczej nic nie planuje.
– Rozumiem. – Kiwnąłem głową.
– Zostawiłem ci dzisiejsze gazety, gdybyś się nudził. – Uśmiechnął się lekko.
– Dziękuję.
Poszedł. Zaparzyłem herbaty. Z dwojga złego lepsza nudna noc spędzona na posterunku, niż wałęsanie się po knajpach i pilnowanie, by podopiecznemu nie rozbito głowy w jakiejś burdzie… Kończyłem właśnie czytać najnowszy numer „Niwy”, gdy w przedpokoju rozległ się brzęczyk elektrycznego dzwonka alarmowego.
Porwałem rewolwer ze stojaka i wyskoczyłem na klatkę, w biegu dokręciłem tłumik. Coś stało się w stróżówce? Nie, to z mieszkania! Ktoś otworzył drzwi kuchenne…? Szarpnąłem za klamkę. Zamknięte na głucho. Strzeliłem kilka razy w zamek. Kopnąłem. Puściły. Przedpokój, salonik… Gdzie ta cholerna kuchnia?
Kucharka Dunia stanęła w przejściu do jadalni. Mało jej nie zastrzeliłem.
– I czego się rozbija? – Spojrzała na mnie niechętnie. – Griszka poszedł.
– Gdzie, u diabła, poszedł?
– Ktoś zadzwonił, samochód podjechał i poszedł…
– Czy on zwariował!?
Dopadłem tylnego wyjścia i popędziłem po ciemnych, kamiennych stopniach. Byłem gdzieś w połowie pierwszego piętra, gdy potknąłem się i runąłem w dół…
Leżałem, potłuczony, na lodowatej posadzce. Nie miałem władzy w nogach, dolna połowa ciała była jak martwa. Czułem śmiertelny chłód, sunący od stóp ku sercu. Przed oczyma robiło mi się coraz ciemniej i ciemniej…
Czy to nie głupie? Agent carskiej ochrany powinien umierać ze sztyletem w sercu, kulą w plecach, z szablą w dłoni, odpierając atak tłuszczy. No, pal diabli, od bomby jakiegoś anarchisty… Ale przecież nie tak. Co powiedzą kumple, gdy dowiedzą się, że spadłem ze schodów i skręciłem sobie kark?
***
Rasputin wysiadł z samochodu. Dziedziniec pałacu pokrywał suchy śnieg. Porywisty, lodowaty wiatr bez przerwy przesuwał jego zaspy. Okna budynku były ciemne. Książę Feliks powitał gościa w holu. Gdzieś w oddali grał patefon. Stłumione dźwięki muzyki przenikały na dół. Uściskali się, potem gospodarz zabrał ciężką, pokrytą szronem wilczą szubę gościa i odwiesił ją do garderoby.