– On go leczy?
Agent kiwnął głową.
– Tak mówią. Ta choroba jest nieuleczalna, ale Rasputin ma podobno uzdrawiające dłonie. Potrafi powstrzymać krwotok, ulżyć w cierpieniach. I obiecał, że za kilka lat choroba się cofnie. Ostatnio książę odwiedzał z ojcem linię frontu. W jego zdrowiu musiała nastąpić radykalna poprawa. A teraz widocznie znowu jest gorzej.
Przypomniałem sobie wieczorne wydarzenia w „Villa Rode”. Ciekawe, co powiedziałby na to Jusupow. Bo jeśli z hemofilią to prawda, jego pomysł likwidacji chłopa dla ratowania monarchii jest, delikatnie mówiąc, chybiony.
***
Zaspałem odrobinkę, nie zdążyłem nic zjeść, ale na posterunku byłem o czasie. Szósta rano. Zmiana warty. Zapukałem, jak było umówione. Otworzył mi agent Kiszlot. Wyglądał na zdrowo zmęczonego. Biła od niego woń kawy, zresztą całe mieszkanie przesiąkło tym zapachem.
– Przejmuję obserwację. – Strzeliłem obcasami.
– Zdaję posterunek. – Uśmiechnął się lekko. – Przekazuję obiekt. Tu są raporty. – Wskazał papier leżący na stoliku. – Oddasz Sokołowowi?
– Oczywiście, przyjdzie około dziesiątej.
– Wróciliśmy dopiero o czwartej rano. Rasputin spił się jak bela w „Villa Rode”. Trzeba było odwieźć go do domu. Ano nic, idę odespać… Dała mi w kość ta noc.
Zamknąłem za nim drzwi, a potem poszedłem do kuchni. Rozdmuchałem żar w piecu, dorzuciłem garść drewek i postawiłem czajnik wody na herbatę. Ktoś zapukał do drzwi w umówiony sposób. Dwa szybkie uderzenia, trzy normalne i jedno mocne na koniec.
Przekręciłem klucz w zamku i… Rasputin wparował do mieszkania. Rzucił na mnie okiem i rozejrzał się po wnętrzu.
– Co, tamci już poszli spać? – mruknął. – Ciort popieri.
Spostrzegł raport leżący na stoliku i porwał go w dłoń.
– To jest ściśle tajne! – Usiłowałem wyrwać mu papier, ale machając ręką, oganiał się jak od muchy.
– Daj spokój – poprosił. – Sprawdzę tylko, co to wczoraj było… hmmm… Wypiwszy trzy butelki wina, zwalił się na podłogę, nieprzytomny, więc z agentem Szyczkinem zdecydowaliśmy się wezwać dorożkę…
Rzucił obojętnie dokument na miejsce.
– Jak to? – zdziwił się. – Trzy zaledwie butelki wina i mnie zmogło? Bzdury jakieś wypisują.
Odwrócił się w stronę drzwi i przez chwilę kontemplował aparat fotograficzny oraz całą resztę wyposażenia.
– Fiu, fiu – mruknął. – Model jak w Carskim Siole. Korytarz chcecie fotografować? Bez sensu… Chyba że moich gości. – Pogroził mi palcem. – Herbatką poczęstujesz?
Czajnik zaszumiał w kuchni. Rasputin wszedł tam, zestawił go z ognia. Zajrzał do pudełka i powąchał zawartość.
– No, nie – mruknął. – Nie będziesz chyba parzył tego siana. Chodźmy do mnie, mam od carycy puszkę takiej pysznej mieszanki. – I z gorącym czajnikiem w ręce ruszył do siebie. Podreptałem za nim.
Przeszedłszy poczekalnię, znaleźliśmy się w sporym saloniku. Gospodarz otworzył drzwi od kuchni i krzątał się może minutę, po czym wrócił ze szklankami. Przyniósł też głowę cukru oraz szczypczyki. Przede mną postawił talerz kanapek.
– Nie trzeba – zaprotestowałem nieśmiało.
– Biblia uczy, by głodnego nakarmić, a po tobie widać, żeś dziś bez śniadania.
Ciężkim, syberyjskim nożem kroił gomółkę na plastry.
– Znakomity serek, dostałem od przyjaciela, co to wczoraj przyszedł prosić o jakąś pracę w mieście, no to mu wypisałem karteczkę do dyrektora zakładów. Trzeba czynić dobro.
Patrzyłem w zadumie na Rasputina. Nie dostrzegałem żadnych skutków całonocnego pijaństwa. Jego oczy patrzyły spokojnie i przyjaźnie.
– Chryste Boże. – Uniósł wzrok ku ikonom wiszącym w kącie salonu. – Pobłogosław to jedzenie i picie sługom Twoim, jako że błagi jesteś i cziełowiekolubiec.
***
Mijały tygodnie. Obserwowałem Rasputina dzień w dzień. Jego życie odsłaniało coraz więcej swoich tajemnic. Jedną ręką brał grube łapówki od bankierów i fabrykantów, drugą rozdawał prawie wszystko ubogim, chorym, bezrobotnym, którzy przychodzili poprosić go o wsparcie. Nie musiał robić zakupów, masa interesantów przynosiła mu a to zająca, a to kurę, wina własnej roboty, sery. Nawet najbiedniejsi dźwigali słoiczek miodu lub bochen chleba. Strapionym udzielał rad, wygłaszał też regularnie kazania. Matkom poległych mówił o konieczności prowadzenia wojny, pocieszał w bólu. Kontakt z tłumem wyczerpywał go, nużył. Coraz rzadziej urządzał wieczorne przyjęcia dla przyjaciół. Pił regularnie, na umór, to znów na kilka dni stawał się abstynentem. Potem strach zwyciężał. Noc przynosiła mu wizje zagłady i ponownie sięgał po flaszkę z winem. Wódki prawie nie tykał, widocznie mu nie smakowała… Czasem, gdy zostawał wieczorami sam, zachodził do mieszkania naprzeciw i zapraszał mnie lub któregoś ze zmienników na kieliszek lub dwa.
Książę Jusupow jakoś nie kontaktował się ze mną. Za to zauważyłem, że sam zaczął bywać w miejscach, gdzie mógł spotkać Rasputina. Zazwyczaj zamieniali ze sobą kilka słów. Czyżby naraz zrezygnował z morderczych planów? Cóż, nie było to wykluczone…
***
Rasputin siadł w fotelu i przez chwilę bawił się butelką wina, po czym po chłopsku odkorkował ją, uderzając w dno. Widać było, że ma w tym ogromną wprawę. Wytrząsnął fusy ze szklanki po herbacie i nalał mi prawie po brzegi. Sam pociągnął kilka łyków prosto z szyjki.
Ująłem szklankę i wypiłem odrobinę. Dobre wino, z krymskich winnic majątku Jusupowów.
– Złe wieści z frontu – powiedział Grigorij.
– Skąd wiesz? – Spojrzałem na niego dzikim wzrokiem.
– Aura śmierci, widzę w twoich oczach – wyjaśnił.
– Zabili mi przyjaciela – wyszeptałem. – Tak jakoś głupio, przecież jest zima… Poszedł odgarnąć śnieg przed ziemianką i wtedy trafił go jakiś niemiecki zwiadowca. Dostałem telegram.
– Poza tym chciałeś mnie zabić – uzupełnił.
Zamarłem ze szklanką w dłoni.
– Nie przejmuj się. Wielu chce, ale gdy poznają mnie bliżej, nie są już tego tacy pewni, a potem rezygnują… Wojna to czas pogardy dla ludzkiego życia. Czułem to wtedy, wiosną. Wiedziałem, że zbierają się chmury, wczesnym latem ujrzałem, że kraj spada w otchłań śmierci… Wiesz, u nas, w Pokrowskoje, gazety pojawiają się z trzydniowym opóźnieniem. Przyszedł parowiec pocztowy, byłem na przystani. Wyjąłem z paczki świeży numer i zobaczyłem na pierwszej stronie informację o tym, że zabili arcyksięcia Ferdynanda. I już wiedziałem. Antychryst przyszedł na świat. Będzie wojna.
Zamyślił się.
– Gdybym wtedy był w Petersburgu – westchnął boleśnie. – Gdybym tylko mógł to powstrzymać… W Pokrowskoje nie było stacji telegrafu. Ułożyłem telegram do cara batiuszki i do matuszki… I poszedłem do Tiumenia. Wiele wiorst. Czułem, że zdążę.
Dokończył butelkę i sięgnął po następną. Ja miałem jeszcze prawie całą szklankę.
– Byłem dwie przecznice od poczty, kiedy pojawiła się ta cała Gusiewa…
– Coś się stało? – Nie znałem tej historii.
– Podeszła i poprosiła o błogosławieństwo. Zatrzymałem się, by go jej udzielić, a ona pchnęła mnie nożem. Cztery tygodnie walczyłem ze śmiercią, a gdy odzyskałem przytomność, wojna już trwała…
Odstawił wino trzęsącą się dłonią.
– Zawiodłem – szepnął. – Zdradziłem Rosję. Bóg przeznaczył mi tę misję, a ja zawiodłem w najważniejszej chwili. Byłem może jedynym po śmierci Stołypina człowiekiem zdolnym zatrzymać to szaleństwo. A gdy nastał czas potrzeby, leżałem wypatroszony jak świnia…
– Ale teraz chcesz kontynuowania wojny? – Spojrzałem badawczo.
– Musimy ją zakończyć zwycięstwem. – Zawiesił wzrok na ikonach wiszących w rogu pokoju. – W imię krwi, która już została przelana.
Oczy Rasputina rozbłysły wewnętrznym blaskiem. Poczułem naraz jego siłę. Stalową wolę, energię życiową, która podtrzymywała cara w tych trudnych chwilach.