Stos także wzniesiono byle jak. Centralny słup wbito krzywo, a drewno dobrano zupełnie przypadkowo. Gałęzie, graty, śmieci, stara beczka… Połamane koło od wozu, pozbawione obręczy, leżało obok niego, szyderczo szczerząc resztki szprych.
Sznur, który pętał jej ręce na plecach, częściowo sparciał. Zresztą, nawet gdyby go zerwała, to i tak nie miała dokąd uciec. Otaczało ją pięciu zamkowych rycerzy w hełmach z grubo wyprawionej skóry, kaftanach naszytych metalowymi kółkami, które nie usiłowały choćby imitować kolczug, w dziurawych butach i brudnych portkach z samodziałowego płótna. Ale ich podrdzewiałe miecze, mimo że wykute przez wiecznie pijanego kowala, były ostre.
Na przedzie postępował ksiądz w poplamionej, kusej sutannie, zaraz za dziewczyną szedł pan zamku, Piotr Uchański. Wielki feudał, władający dawnej świetności ruiną i trzema wioskami, posiadający ponadto kilka tysięcy łanów lasów i bagien. Uchański z okazji tak wielkiego święta założył zbroję, w której jego pradziad walczył pod Grunwaldem lat temu sto kilkadziesiąt…
Za nimi tłoczyli się bezładną kupą inni mieszkańcy zamku. Dziewki od krów o usmarowanych gnojem łydkach, kilku służących o lizusowskich uśmiechach, pachołkowie o słomianych włosach i drewnianych mózgach, zapasiony kucharz i ci wszyscy inni, bez których życie stałoby się nieznośnie uciążliwe a z którymi było jeszcze gorsze. Ludzie, których mijała codziennie na korytarzach. Ale jej ojca, pańskiego pisarza, nie było wśród nich. Zamknięto go na wszelki wypadek w wieży. I zupełnie słusznie zamknięto.
Tłum na widok orszaku się ożywił. Chłopi chowali kawałki chleba za pazuchę, wtykali za cholewy łyżki, którymi wcześniej wyskrobywali z garnków różne obrzydliwości. Rozmowy powoli milkły. Woje przezornie otoczyli stos, choć jedyne niebezpieczeństwo polegało na tym, że spragniona sensacji tłuszcza potratuje się w ścisku.
Uchański położył Monice twardą dłoń na ramieniu i wprowadził ją na rusztowanie. Stos zatrząsł się i przez chwilę wyglądało na to, że się zawali, ale jakoś wytrzymał. Teraz, gdy dziewczyna znalazła się pośród tłumu, w jej delikatne nozdrza uderzyła z całym impetem jego woń. Potworna mieszanka rozmaitych zapachów. Ludzie cuchnęli czosnkiem i cebulą, sztywnymi od brudu łachami i przepoconymi owijaczami. Kilka par świeżo zzutych butów wietrzono na furmankach. W nos wciskał się jadowity odór zjełczałego tłuszczu, przypalonej sierści i piór. Pod nogami poniewierały się ludzkie i zwierzęce odchody. Szarpnięcie obudziło ją z zamyślenia. Przez moment nie wiedziała, co się stało, a potem zrozumiała. Feudał przeciął mizerykordią sznur, pętający jej ręce. Popchnął w stronę centralnego miejsca stosu. Monika poczuła w żołądku nieznośne zimno. A więc to już. Za przyzwoleniem rycerza roztarła bolące nadgarstki. Korzystając z pomocy księdza, przywiązał ją do pala, ściągając mocno powrozy. Powiał wiatr, rozproszył na moment woń ciżby, dmuchnął prosto w twarz dziewczyny te wszystkie cudowne zapachy jesieni. W parowach za zamkiem z pewnością dojrzewały już kasztany. Chodziła tam co roku sama lub z ojcem i zbierała je, gładkie, lśniące…
– Jak się zacznie dobrze palić, pochyl głowę mocno do przodu, to szybciej zatchniesz się żarem – mruknął życzliwie Uchański.
– Dziękuję za radę, panie. – Skłoniła głowę.
Poczuła żal. Znowu. Żal za odchodzącym, niespełna siedemnastoletnim życiem. A potem poczuła nienawiść. Nienawiść do księdza, do tych wszystkich, którzy szpiegowali ją od tak długiego czasu. Nienawiść do rycerza, który spętał jej dłonie tak mocno, że sznur przeciął delikatną skórę. Poczuła smród łachmanów, w które była ubrana. Ach, jak dobrze byłoby teraz wyciągnąć się w ciepłej wodzie w tej dużej balii w zamkowej łaźni. Zmyć z siebie cały brud, zmęczenie, pot i krew.
Znowu ocknęła się z zamyślenia. Kapelan feudała i proboszcz kłócili się o coś po cichu u jej stóp. Zapewne o przywilej podłożenia ognia. Jak to, nie wyspowiadają jej nawet? Straszna woń wioski znowu napłynęła falą. Monika pomyślała sobie jeszcze, że gdy podpalą wreszcie stos, zapach płonącego drewna zagłuszy tamten smród. A potem popatrzyła pod nogi i nadzieje się rozwiały. W środek wetknięto dużo smolnych szczap i starych szmat. Poczuje woń smoły. Nie drewna. Rozczarowanie było bolesne.
Obaj księża stanęli przed stosem z zapalonymi pochodniami w dłoniach. Widać zawarli jakiś kompromis. Zapewne niełatwy, bo dyszeli z tłumionej furii. Ludzie się uciszyli. Przemowę zaczął kapelan zamkowy:
– Drodzy bracia. Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby dokonać aktu najwyższej sprawiedliwości. – Tu urwał i zamyślił się.
Proboszcz wykorzystał to natychmiast:
– Zebraliśmy się tutaj, aby spalić podłą wiedźmę, oblubienicę szatana, która ukrywała się między wami, sącząc w wasze dusze jad swoich czarów. Aleć źle zacząłem. Ta tutaj wiedźma była córką pisarza zamkowego. Znaliście ją wszyscy, chodziła bezbożnie uśmiechnięta…
– Dużo ty o niej możesz wiedzieć – zdenerwował się kapelan. – Ja będę mówił! Chodziła, uśmiechając się bezbożnie, tak gładka, rozkoszna i miła, a tymczasem w sercu skrywała tego samego węża, którego nasza pramatka Ewa podała z jabłkiem…
– Głupi nieuku, nie tak było – wtrącił się proboszcz. – Ja powiem. Skrywała w sercu węża, którego jabłko nasza pramatka Ewa…
– Jabłka rosną na drzewach – zaoponował kapelan. – Za dnia potulna jak owieczka, nocami latała na miotle. Czyniła rozliczne szkody bliźnim, jak na przykład… – Wysilił pamięć, ale bezskutecznie. – Wszyscy wiedzą, jakie – rzucił odkrywczo. – Tak więc po wielodniowym procesie udowodniliśmy jej, że jest służką diabła, to jest szatana. – Uznał że słowo „szatan” brzmi lepiej.
– Na czarownice jest tylko jeden sposób – dodał proboszcz. – Czarownice trafić powinny na stos. Dla żmijowego plemienia nie może być żadnej litości, jak mówi Pismo Święte.
Monika uniosła głowę i jeszcze raz popatrzyła na niebo. Nad zebranymi przeleciał żuraw. Spuściła wzrok ku ziemi. Znowu pomyślała, że niebo było dla niej zamknięte.
– Pamiętajcie, drodzy parafianie, że wiedźmy trafiają ze stosu prościutko do piekła – grzmiał pleban. – Na stosie poczują przedsmak tych mąk, które już na nie czekają…
Dziewczyna uniosła ponownie głowę i popatrzyła w stronę drogi. I nagle zobaczyła coś nowego. Tuż za kłębiącym się tłumem pojawił się jeszcze jeden widz. Na potężnej, czarnej klaczy siedział ciemno ubrany mężczyzna.
Szatan przybył po mnie osobiście, pomyślała.
Podróżny nie wyglądał na wysłannika piekieł. Gdy podjechał bliżej, torując sobie drogę przez zbitą ciżbę, dostrzegła, że jest bardzo szczupły, wręcz wychudły, ma krótko ścięte, ciemnobrązowe włosy oraz jasne, płonące oczy. Ubiór mężczyzny był nieskazitelnie czysty, choć trochę pognieciony. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, i wówczas poczuła wręcz fizycznie promieniującą z niego dobroć. Przybysz zsiadł z gracją z konia. Obaj kapłani przerwali uzupełniany wzajemnie, plastyczny opis mąk piekielnych i w zdumieniu wpatrzyli się w nieznajomego.
– Wybaczcie, bracia, że przerywam wam tak uczoną dysputę – powiedział łagodnym, smutnym głosem. Wypowiadał słowa dziwnie miękko, jakby polski nie był jego językiem ojczystym. – Jak również to, że uniemożliwiam wam spalenie tego dziewczęcia. Wasz smutek głęboko rani moje serce, lecz, dowiedziawszy się o przypadku czarownictwa, przybyłem tu prosto z Lublina i, jak widzę, miałem pecha dotrzeć na czas.
– Kim jesteś, wędrowcze? – zapytał kapelan. – Mowa twoja jest gładka i przymilna, ale przecież narzucasz nam swoją wolę w kwestii, która…
– Ach, czcigodni bracia, powinienem przedstawić się na początku. Jestem Pablo de Torralba, inkwizytor Świętego Oficjum. Obecnie w podróży naukowej na wschód, w celu zbadania szerzących się wśród mieszkańców tych stron herezji. Przejmuję tę sprawę.
Kapelan się skrzywił.
– W razie oporu mogę rzucić klątwę i obłożyć ekskomuniką całą parafię – szepnął przybysz.
Obaj księża opuścili pochodnie.