– Jak mnie wypuszczą, mam przysłać drabinkę linową w chlebusiu? – zakpiłem.
– Nie. Masz po mnie wrócić z komandosami. Zdobyć ten kurnik i ewakuować mnie stąd. Do Niemiec.
– Jakimi komandosami?
– Burymi – parsknął. – Nie macie na Ukrainie komandosów? Takich kolesiów w mundurach, którzy skaczą na spadochronach?
– A jak mam sprawić, żeby mnie posłuchali? Wujka mam poprosić?
– Tak. Informacja, którą ci podam, wystarczy, żebyś dostał… Jak się nazywa wasze najwyższe odznaczenie?
– Order świętego Włodzimierza – wyjaśniłem.
– No więc wujaszek przypnie ci to na piersi.
– Kiedy?
– Za tydzień. – Uśmiechnął się pod nosem. – Jeśli się, oczywiście, postarasz.
Zamyśliłem się.
– Co tak dumasz? – rozeźlił się.
– Zastanawiam się nad wagą pańskich słów. I usiłuję odgadnąć, co też to może być. Jest pan jednym z szefów polskiego sztabu generalnego, więc z pewnością miał pan dostęp do różnych ściśle tajnych informacji – ciągnąłem, widząc błysk zainteresowania w jego oku. – Jednak co władzom w Kijowie przyjdzie z tego, że poznają jakiś polski plan strategiczny? Choćby nie wiem, jak tajny. Załóżmy, że Polska planuje uderzyć na Rosję lub na Niemcy. Nie wiem zupełnie po co, ale co to obchodzi sztabowców z Kijowa? Będą musieli wystawić kontyngent, więc sojusznik i tak powiadomi ich z wyprzedzeniem. Chyba że ma to być operacja przeciw Ukrainie. – Zawahałem się na chwilę. – Ale wtedy i tak niewiele im to da. Nie spodobały się wam nasze taksówki z wyrzutniami rakiet, ale to przecież nie powód do wojny. Może zbudowaliście jakąś nową broń, ale szczegóły konstrukcyjne są z pewnością na tyle złożone, że ich wyjaśnienie zajęłoby panu całe tygodnie, a ja i tak nie zapamiętam… Stacjonował pan w Palestynie… A może odnaleźliście Arkę Przymierza?
– Jeszcze nie, aczkolwiek poszukiwania trwają. – Puścił do mnie oko. – Jak myślisz, co przesądziło o wygraniu II wojny światowej właśnie przez Polskę? Na zachodzie był Wehrmacht, o jedną trzecią liczniejszy niż ich armia i dużo lepiej wyposażony. Na wschodzie Sowieci wystawili kilkadziesiąt dywizji, a czołgów mieli kilkanaście tysięcy.
– Na Ukrainie po dwudziestu latach rządów czerwonych każdy okupant musiał być traktowany jako z dawna wyśniony wyzwoliciel.
– Wojna zaczęła się na zachodnim froncie… Ale faktycznie, są pewne analogie.
– Wyeliminowanie ośrodków decyzyjnych. – Strzeliłem pomysłem. – Gdyby przeżył Hitler i jego dowódcy, gdyby działało politbiuro… Uderzenia Polaków zawsze wiązały się z likwidacją sztabów. W takim przypadku kraj zachowywał się jak kurczak z uciętą głową.
– Słusznie.
– Metoda eliminacji była bardzo prosta: walizkowe bomby atomowe.
– Nieczęsto bywałem w Warszawie. – Wyjął z paczki nowego papierosa i popatrzył w niebo. – Ale sam rozumiesz, nawyki… Próbowałem coś przewąchać, coś, co mogłoby się kiedyś przydać nam, Niemcom. A gdyby jeszcze udało się podwędzić tę nową broń lub choćby poznać szczegóły konstrukcji. I wiesz, co odkryłem? Popatrzyłem na niego zainteresowany.
– Nic. Zero. W Polsce nie było fizyków specjalizujących się w zagadnieniu rozbicia jądra atomowego. Nikt nie budował laboratoriów, by to badać lub konstruować bomby. Nikt nie sprawdził nawet, czy ta broń będzie działać. Po prostu, nagle pyk i są trzy atomówki. Zostają odpalone i na tym koniec.
– Jak to koniec? – Wzruszyłem ramionami. – Przecież nadal mają tę broń. Szachują nią połowę świata.
– Gówno tam mają. Nie mieli i nie mają. Za to trafiłem na coś ciekawego. Jeśli mi nie wierzysz, przejrzyj powojenne gazety niemieckie, amerykańskie. Ktoś mordował fizyków. Planck, Heisenberg, Oppenheimer… Kilkunastu najlepszych zbiera się w Genewie na sympozjum. Zaczynają gadać o budowie międzynarodowej bomby atomowej za pieniądze Ligi Narodów. Mają w ręku niewypał z Londynu, wiedzą już, że atomówka jest z zbudowana z uranu wymieszanego z krzemem, a jako zapalnik służy odrobina radu i mały akumulator. Wszystko roztrzaskało się od uderzenia w ziemię, ale wystarczy poskładać to do kupy. I nagle bach! Wybuch gazu. Einstein cudem przeżył. A pół roku później utopił się w basenie. Pływał na wózku inwalidzkim?
– Obiło mi się o uszy. Pozabijał ich prawdopodobnie polski wywiad. Kilka książek sensacyjnych o tym napisano, tylko, oczywiście, w Polsce są na indeksie…
– Dobra, bystrzaku. Teraz mi powiedz, jak oszacować, ile głowic atomowych mają Polacy.
– Trzy tysiące sześćset. Tyle podają ich źródła. – Przypomniałem sobie zasłyszaną wiadomość.
– A ile razy ich użyli?
– No tylko dwa: Berlin i Moskwa.
– Nie przyszło ci do głowy, że stosują je niezwykle oszczędnie? Walczyłem pod różnymi szerokościami geograficznymi. Gdy wyzwalaliśmy Wietnam z łap francuskich rewanżystów, trafiliśmy na niezwykle mocne gniazdo oporu, twierdzę Dien Bien Phu. Prowadziłem na nią ataki. Miejsce nie do ugryzienia, traciliśmy tylko ludzi. Żebrałem w sztabie, żeby odżałowali jedną tyciusieńką głowicę.
– Może wtedy było ich mniej?
– Propaganda mówiła, że tysiąc. I wtedy zrozumiałem, co jest grane. Ile razy korpusy ekspedycyjne prosiły o atom, tyle razy dostawały… figę z makiem. Jak wspominałem, w Polsce bywałem raczej z rzadka. Ale spróbowałem coś policzyć. Ile może ważyć bomba atomowa?
– Nie wiem. Ale skoro jest to coś, co zamknięte w walizce unicestwia połowę miasta…
– Próbowałem się dowiedzieć. Ta w limuzynie koło kancelarii Rzeszy mogła ważyć, powiedzmy, ćwierć tony. Ale ta, która wybuchła, niszcząc Pałac Zjazdów, została wniesiona na Kreml przez jednego agenta-samobójcę. Ile jesteś w stanie unieść w ręce?
– Bo ja wiem? Może trzydzieści kilo?
– Nie wiemy, ile uranu trzeba do budowy czegoś takiego, to pilnie strzeżona tajemnica. Liga Narodów też nie chwali się, ile ważyło to, co znaleźli w Londynie. Załóżmy, że dwadzieścia kilogramów.
– Zgoda. – Kiwnąłem głową.
– Razy tysiąc?
– Dwadzieścia ton uranu?
– Biorąc pod uwagę zawartość metalu w rudzie, zakładając, że każdy izotop się nadaje, do budowy bomb potrzebowaliby czterystu ton blendy uranowej. A mnie się udało sprawdzić, że wydobycie rudy uranu w Czechach w latach 1939- I954 wyniosło zaledwie sto pięćdziesiąt ton. Potem kopalnie zamknięto.
– To znaczy, że zrobili zaledwie trzysta bomb?
– He he. Wygrzebałem w archiwum faktury. Nie były tajne. Tę rudę kupiły różne zakłady chemiczne i laboratoria badawcze. Głównie pozyskiwano z niej rad do celów medycznych. Wszystkie firmy działały legalnie. Do Polski trafiła może jedna trzecia. I została przetworzona na rdzenie do pocisków przeciwpancernych.
– To znaczy…
– A polskie złoża nie były nigdy eksploatowane… I nawet dziś nie mają infrastruktury przemysłowej, która by umożliwiała przeróbkę tak ogromnych ilości rudy.
– Więc jak, u licha…?
Milczał dłuższą chwilę.
– Widziałem mapy – powiedział wreszcie. – Te ściśle tajne, wywiadowcze. Pozycje wojsk niemieckich w ostatnich dniach sierpnia. I wiesz, co mnie zdumiało? Ich nieprawdopodobna dokładność. Rozumiem, że można posłać samoloty zwiadowcze, ale na mapach były daty. Wojna zaczęła się dwudziestego siódmego, a tymczasem na arkuszach były daty jeszcze z kolejnych trzech dni.
– To znaczy, że…?
– Polski wywiad dysponował danymi o dyslokacji wojsk niemieckich, o pozycjach, których one nie zajęły, bo już nie zdążyły.
– Może jakaś symulacja?
Pokręcił głową.
– Zbyt dokładne, zbyt szczegółowe dane. Może gdyby mieli swojego kreta w sztabie generalnym, ale nawet wtedy to skrajnie mało prawdopodobne. Oglądałeś kroniki wojenne? Te z września, codziennie puszczane w kinach.
– Oczywiście.
– No to wejdź do Sieci i spróbuj ustalić, jak się nazywał człowiek, który podawał informacje w imieniu polskiego sztabu generalnego. A jutro porozmawiamy znowu.
Wieczorem zrobili mi tomografię.
– Nie wygląda to źle – powiedział lekarz. – Jutro po południu zwołujemy konsylium. I chyba cię wypuścimy…