– Wyparcie prawdziwej osobowości przez pozorną lub rozdwojenie jaźni – mruknął. – Banalny przypadek. Terapia połączona z zastosowaniem nowoczesnych psychotropów powinna pomóc. Jeśli nie, no cóż… Będziemy musieli zatrzymać go tu na resztę życia.
Niewielki pokój, metalowe szpitalne łóżko, drewniana szafka, półka na książki i lampka. Na podłodze wytarty dywan. Reprodukcja na ścianie. Nie wyglądało to na pokój szpitalny, już prędzej na hotelowy. Żadnych krat w oknach, ale domyślałem się, że tej szyby głową nie rozbiję. O takich miejscach mawia się „dom bez klamek”, a tymczasem, wbrew nazwie, klamkę w drzwiach miałem… Lekarz jeszcze przez chwilę zapoznawał mnie z regulaminem i programem badań, którym chcieli mnie poddać. Wreszcie poszedł. Umyłem się w przyległej do salki łazience i zaraz położyłem spać…
***
Doktor długo obserwował wykresy fal mózgowych.
– Sądzę, że to tylko silny wstrząs – powiedział. – Wykręciłeś się sianem.
– Aha – zgodziłem się.
– Zrobimy jednak komplet badań. A to – potrząsnął wydrukiem – chcę pokazać kilku znajomym specjalistom. Niby wszystko w porządku, ale musimy mieć pewność. Pojutrze cię wypuścimy.
– To znakomicie. – Ucieszyłem się. – Pewnie do tego będę sławny…
– A masz ochotę? – zażartował.
– Szczerze powiedziawszy, raczej nie. Jeśli ten koleś był z Al-Quaidy, to mogą mnie… – Przeciągnąłem palcem po szyi.
– Bardzo rozsądnie.
Wyjął z teczki gazetę i pokazał mi pierwszą stronę. Opisano pokrótce zdarzenie, wspomniano o mojej narodowości, ale zrobiono ze mnie turystę przybyłego z Australii.
– Twoją prawdziwą tożsamość zna nie więcej niż pięć osób. Nie liczę twoich przyjaciół, bo nasz agent odbył z nimi rozmowę uświadamiającą, będą milczeć. Na razie jesteś wolny aż do wieczora, muszą nam dowieźć kilka części zamiennych do synchrofrazatora.
– To co mam robić?
– Mamy tu bibliotekę, salkę kinową, wokoło jest też ładny park. – Uśmiechnął się. – Możesz pospacerować, ale na wszelki wypadek unikaj gwałtownych ruchów głową.
***
Rozległy park otaczający sanatorium tonął w powodzi zieleni. Sierpniowe słonce grzało już coraz słabiej. Gdzieś z daleka wiatr niósł zapach ognisk. Wariaci, szaleńcy, chorzy umysłowo wędrowali pośród drzew, dreptali poprzez trawniki, kopali kasztany lub przyglądali się wiewiórkom baraszkującym pomiędzy konarami. Kilku pielęgniarzy ubranych w białe fartuchy roztaczało nad podopiecznymi delikatny nadzór.
Powędrowałem sobie wzdłuż ogrodzenia. Po drugiej stronie musiał znajdować się Cmentarz Stryjski, bowiem wysokie szczyty grobowców, oplecione bluszczem i zwieńczone krzyżami, wystawały ponad koronę muru. W pewnym momencie przeszedłem obok starej jak świat furtki. Już na pierwszy rzut oka widać było, że kompletnie przerdzewiała, a pierwotny kształt zachowała tylko dzięki wielu warstwom farby. Gdyby jakiś wariat kopnął mocniej… Tylko kto by chciał uciekać na cmentarz? Długa brzozowa aleja kończyła się kamienną ławeczką. Z daleka i pod słońce sylwetka siedzącego na niej człowieka wydawała się prawie czarna. Ale trudno było go nie rozpoznać.
Żwir przyjemnie chrzęścił pod skórzanymi podeszwami butów. Maszerowałem spokojnym, miarowym krokiem. Pacjent usłyszał mnie z daleka.
– Proszę siadać, doktorze – mruknął.
Najwyraźniej wziął mnie za kogoś innego. Nie odwrócił się, ale przesunął kawałek, robiąc miejsce obok siebie.
– Dzień dobry, panie generale – powiedziałem.
Odwrócił się, zaskoczony. Na ułamek sekundy zmarszczył brwi, a potem w jego wyblakłych, starczych źrenicach błysnęły iskierki uśmiechu.
– Czekaj, spotkaliśmy się na poligonie. Jesteś bratankiem generała Pawluka?
– Mam na imię Bohdan – przypomniałem mu.
– Co tu, u licha, robisz? – zdumiał się.
– Przywieźli mnie na badania. – Streściłem wypadki w czasie parady wojskowej.
– Toś chwat – mruknął.
Usiadłem obok starca. Otaksowałem go wzrokiem. Coś mi się nie zgadzało. Zmęczona twarz, ogorzała od pustynnych wiatrów. Ach, jasne. Z munduru starannie odpruł wszystkie dystynkcje. Siedzieliśmy tak razem, patrząc przed siebie. Po stawie pływały kaczki, dalej teren się wznosił. Za pniami starych kasztanowców czerwoną cegłą prześwitywał mur otaczający zakład.
– Idzie jesień – spróbowałem nawiązać rozmowę.
– Idzie – westchnął Michalski. – Mówili ci już, że mi odbiło?
– Słyszałem. – Kiwnąłem głową. – Ale proszę się tym nie przejmować. Pańskie zasługi i tak zapewnią panu poczesne miejsce w podręcznikach historii.
Parsknął śmiechem. Rechotał jak świr, bijąc się dłońmi po udach.
– To ci się udało – powiedział. – Chcesz poznać moją wersję? Choć pewnie nie uwierzysz. Nikt nie chce wierzyć, brzmi to wszystko zbyt nieprawdopodobnie. Ale kto wie – spoważniał. – Może twój wujaszek byłby w stanie mnie stąd wyciągnąć?
– Z przyjemnością posłucham.
– Służyłem Polsce wiernie przez wiele lat. A teraz chcę wrócić do domu. Do Koblencji. Moja kamienica jeszcze stoi. Kto wie, może żyją jeszcze koledzy, z którymi grałem w piłkę… – zamyślił się.
– Koblencja leży w Rzeszy – zauważyłem.
– Widzisz, prawda jest taka, że jestem kimś zupełnie innym, niż się powszechnie uważa. To wszystko: imię, nazwisko, nawet i ten stopień wojskowy to blef.
– Nie rozumiem?
Jak na wariata, mówił spokojnie i konkretnie.
– Jestem oficerem Wehrmachtu w randze waszego kapitana. Chcę zostać uznany za jeńca wojennego i repatriowany do kraju pochodzenia. Chcę anulowania wszystkich stopni i odznaczeń, które otrzymałem w służbie Rzeczypospolitej…
– Jakim cudem jednocześnie mógł pan zostać oficerem Wehrmachtu i ukończyć w Polsce szkołę oficerską? – wysunąłem zastrzeżenie.
– Podchorążówkę w Modlinie, a potem Wyższą Szkołę Wojenną II Rzeczypospolitej – uzupełnił. – Nie kończyłem tamtych szkół – westchnął. – Naprawdę chcesz usłyszeć tę historię?
– Tak. Ale będę wyłapywał słabe punkty pańskiej wersji.
– Zgoda. – Wzruszył ramionami. – A zatem przejdźmy do początku… Od połowy lat trzydziestych my, Niemcy, szykowaliśmy się do wojny. Sytuacja nie wyglądała najlepiej, kraj był zdemilitaryzowany. Część broni nasi konstruktorzy tworzyli w biurach projektowych Związku Radzieckiego.
– Wiem o tym.
– Tam też szkoliły się przyszłe kadry naszej armii. Potem jednak stosunki uległy gwałtownemu ochłodzeniu. Ale szykowaliśmy się dalej. Rozwijaliśmy przemysł, stawiając fabryki, od razu przewidywaliśmy, że z czasem będą mogły przejąć produkcję zbrojeniową. Potem zaczęliśmy robić to jawnie… Wreszcie, byliśmy niemal gotowi. Mieliśmy uderzyć najpierw na Francje, a następnie scalić wszystkie odwieczne ziemie niemieckie. Jednak doszliśmy do wniosku, że groźniejsza będzie Polska i ona miała iść na pierwszy ogień. Ribbentrop poleciał do Moskwy podpisać pakt ze Stalinem…
– W drodze powrotnej jego samolot miał awarię i rozbił się pod Otwockiem – uzupełniłem. – Minister przeżył, skacząc ze spadochronem, ale zanim polskie służby zabezpieczyły kadłub, do wraku podkradł się chłop z pobliskiej wioski, ukradł pancerną kasetę z tekstem traktatu i tajnymi załącznikami, rozpruł ją w stodole, a że znał trochę rosyjski, skapnął się, co to jest i sprzedał papiery redakcji „Kuriera Warszawskiego”. O tym wie każde dziecko. Ale raczej pomija się fakt, że polski wywiad przewidział, jaki będzie finał tych rozmów i że samolot Ribbentropa został po prostu zestrzelony… – Uśmiechnąłem się. – Sam minister, skazany na dożywocie, zgnił potem w kamieniołomach.
– Wiesz dobrze, co było dalej. 27 sierpnia polski ambasador przybył do Kancelarii Rzeszy i złożył na ręce führera akt wypowiedzenia wojny. Przyjechał limuzyną, ale pozostawił ją na dziedzińcu, tłumacząc się awarią silnika. Opuścił budynek pieszo i złapał taksówkę. Godzinę i dwadzieścia minut później wybuchła podłożona przez niego walizkowa bomba atomowa… Eksplodowała akurat w chwili, gdy Adolf Hitler otwierał naradę sztabu generalnego. Polska armia, choć mobilizację przeprowadzono tylko częściowo, przekroczyła koło południa granicę…