– Chciałeś zobaczyć te nasze taksówki. – Spojrzałem na kumpla.
Ulicą przemknęły cztery ukraińskie samochody terenowe z wyrzutniami na dachach. Większość widzów w ogóle nie zwróciła na nie uwagi.
– Niepozornie to wygląda – mruknął.
Czekałem cierpliwie, wedle gazety na końcu miał przejechać prom kosmiczny klasy Polonia. I rzeczywiście. Laweta jechała powolutku, widocznie bali się zniszczyć gąsienicami asfalt. Prom był strasznie wielki, zastanawiałem się, jak wykręcą w przewężeniu za gmachem opery. Jakiś facet, ubrany w obszerną aksamitną pelerynę, stanął może dwa metry ode mnie. On też patrzył na pojazd. Coś mi się nie zgadzało. Do takiego stroju powinien mieć brodę przystrzyżoną na wzór szwedzki lub niemiecki, on tymczasem wyglądał niczym Lew Tołstoj. Poza tym taki upał, a on w aksamitnym płaszczu niemal do kostek?
Straszliwe przypuszczenie sparaliżowało mnie na moment. Poczułem w żołądku chłód, jakbym się nałykał kostek lodu. Odwróciłem się w stronę Magdy i jej przyjaciół.
– Uciekajcie – powiedziałem. – Natychmiast.
Nie patrzyłem nawet, czy mnie posłuchali, za chwilę prom znajdzie się naprzeciw nas i czułem, że w tym momencie ten świr szarpnie zawleczkę. Nie zdążę wezwać policji. Na razie ręce miał opuszczone. Nic nie zaciskał w dłoni? Nie. A zatem jest cień szansy… Dwa energiczne kroki, szarpnąłem go z całej siły za pelerynę. Trzasnęło zapięcie. Do tej pory miałem nadzieję, że to tylko moja wyobraźnia. Nadzieja prysła, facet miał na sobie gorset z laskami dynamitu…
– Talib! – wrzasnąłem.
Odwrócił się w moją stronę, wściekły. Był chudy, ale co najmniej dwukrotnie starszy, przerastał mnie o pół głowy. Błogosławiłem wujaszka, że gdy byłem mały, zapisał mnie do szkoły kadetów… Teraz zadziałałem instynktownie. Złapałem zamachowca za oba nadgarstki i z całej siły huknąłem go czołem w twarz.
Coś chrupnęło, nie wiedziałem, czy jego szczęka, czy nos, a może moja głowa. Ale cios był skuteczny. Terrorysta runął jak długi. Poprawiłem kopniakiem w skroń i teraz dopiero się rozejrzałem. Wokoło było pusto, idealnie pusto, wszyscy uciekli, tylko część, zgodnie z zaleceniami, padła na ziemię.
O jakieś cztery metry ode mnie znajdowała się wyschnięta fontanna, obok żeliwna kratka nakrywała wylot kanału burzowego. Złapałem nieprzytomnego za kark. Ktoś chwycił go za nogi. Spojrzałem, jakiś mężczyzna.
– Do kanału go! – warknąłem.
Ktoś trzeci wyszarpnął zabezpieczenie. Terrorysta zaczynał odzyskiwać przytomność. Wepchnęliśmy go do dziury głową w dół. Zsuwał się w rurę, już tylko wierzgające nogi sterczały na powierzchni. Zobaczyłem trzech policjantów biegnących w naszą stronę, ale Piotrek był szybszy. Ściągnął z siebie kolczugę.
– Nakryjmy go tym – rzucił.
– Po co? – zdumiałem się.
– Jego kumple mogą spróbować zdetonować ładunek drogą radiową, a tak zrobimy klatkę Faradaya…
Był blady jak ściana i trząsł się jak galareta. Widać było, że się boi, straszliwie boi, a mimo to był w stanie wymyślić takie rozwiązanie! Geniusz, po prostu geniusz. I wpadł na to tak błyskawicznie… Wyrwałem mu kolczugę z rąk. I pchnąłem, żeby padł na ziemię.
– Ja – powiedziałem.
Zawsze lepiej, żeby w razie czego zginął jeden, a nie dwu… Odwróciłem się w stronę kanału. Siatka z metalowych kółeczek uderzyła mnie w twarz. Nic więcej już nie poczułem.
***
Smak krwi w ustach, potworny zawrót głowy. Ktoś podtrzymał mnie i zwymiotowałem.
– Ostrożnie, ma chyba wstrząs mózgu. – Usłyszałem.
Otworzyłem oczy.
– Wybuchło? – wycharczałem.
– Wybuchło – powiedział klęczący nade mną policjant. – Ale dzięki tobie nie ma żadnych ofiar. Tylko spory lej w ziemi i trochę zdewastowany system kanalizacji. A ty, spryciarzu, zasłoniłeś się kolczugą…
Znowu zwymiotowałem.
– Leż nieruchomo, pogotowie już jedzie. – Poznałem ten głos. – No, chłopie, setkę ludzi uratowałeś, to pewnie medal dostaniesz. A może i za tego taliba nagrodę weźmiesz. A i my nie zapomnimy…
Piotrek. A więc i on żyje? No tak, nie ma ofiar w ludziach. Magda jest pewnie gdzieś blisko. Może ją zawoła? Nie, lepiej, żeby nie oglądała mnie w takim stanie. Uśmiechnąłem się. Dobrze mieć szesnaście lat we Lwowie. I żyć…
***
Światło latarki w otwartym przemocą oku.
– Aj – jęknąłem.
Zgasło natychmiast. Uchyliłem powieki. Dziwne wnętrze. Samolot? Nie, karetka.
– Zabieramy cię do kliniki neurologicznej. – Człowiek w białym fartuchu pochylił się nade mną. – Solidnie oberwałeś, musimy zrobić tomografię i rezonans mózgu.
– Aha – zgodziłem się.
Cholera, przecież powinienem pilnować naszej rakiety. No nic, w razie czego odpali ją ktoś inny.
– Zawiadomiliśmy już twojego wujka. Dostałeś też pismo z podziękowaniami od burmistrza. Odczytać?
Obraz rozmazał się i ponownie straciłem przytomność. Czy to nie zabawne? Ja, ukraiński terrorysta, uratowałem życie całej kupy Polaków, zabijając innego ukraińskiego terrorystę…
Szukałem racjonalnego wytłumaczenia swoich działań. Czy postąpiłem tak, bo nienawidziłem tej muzułmańskiej dziczy, oplatającej wszystko swoimi mackami? Czy może dlatego, iż wujek wbił mi do głowy zasadę, że wojna jest po to, żeby ginęli żołnierze, a cywilów należy zostawić w spokoju? A może po prostu byłem zwolennikiem terroryzmu, robionego z jakimś pomyślunkiem, a nie świrem, pożądającym tylko wybitego trotylem przejścia do raju?
***
Klinika nie przypominała typowego zakładu dla umysłowo chorych. Po prawdzie, nigdy dotąd w żadnym nie byłem… Szliśmy powolutku, choć zawroty głowy już mi właściwie przeszły. Pierwsze badania, jeszcze w karetce pogotowia ratunkowego, wykazały, że nie mam chyba poważniejszych urazów.
Podłogę korytarza wyłożono jasnymi, sosnowymi deskami, zrezygnowano z jarzeniówek, zamiast tego pod sufitem biegł rząd lamp, stylizowanych na okrętowe latarnie. Okrągłe okienka z pancernego szkła, wprawione w drzwi sal, podkreślały podobieństwo do luksusowego statku.
– Przyjemnie tu macie – mruknąłem.
– Wiesz – odezwał się ordynator. – To sanatorium rządowe. Przebywają tu na leczeniu członkowie władz naszego kraju, bohaterowie wojenni, weterani… Mamy najlepszą aparaturę diagnostyczną. Trafiłeś tu tylko dzięki temu, że zdołałeś powstrzymać tego świra. Uratowałeś życie wielu niewinnych ludzi, a Rzeczpospolita płaci takie długi.
Mijaliśmy właśnie otwarte drzwi. Rzuciłem ciekawie okiem w bok i aż przystanąłem w pół kroku. Lekarz spostrzegł moje zaskoczenie.
Stary mężczyzna siedział na pryczy. Wzrok wbił gdzieś w przestrzeń. Twarz, męska, odrobinę surowa, prawie kwadratowa, pokryta była siatką zmarszczek. Poznałem go natychmiast. Doktor pociągnął mnie za ramię i ruszyliśmy dalej.
– To przecież – wykrztusiłem.
– Generał Janek Michalski. – Potwierdził moje przypuszczenia. – Jeden z największych żyjących bohaterów Rzeczypospolitej… Jeszcze tydzień temu dowódca okręgu wojskowego Daleka Rubież. I nagle… – westchnął, nie kończąc myśli.
– Ile on ma lat? – zaciekawiłem się. – Ponad dziewięćdziesiąt?
– Dziewięćdziesiąt siedem. Ale pomijając lekkie zniedołężnienie, naturalne w tym wieku, do tej pory umysł miał jak kryształ. I nagle coś przeskoczyło…
– Jak przeskoczyło?
– Miał otrzymać Order Orła Białego, to było kilka dni po przyznaniu Niemcom pełnej niepodległości. I wtedy właśnie zwariował. Przesłał na ręce prezydenta oświadczenie, że w rzeczywistości jest hitlerowskim agentem i odmówił przyjęcia odznaczenia. Zaraz potem usiłował schronić się w niemieckiej ambasadzie, co na szczęście w porę udaremniono. I tak trafił tutaj. Polskie brukowce zrobiły z tego sensację dnia.
– Prawie nie czytam gazet – wyjaśniłem. – Uczyłem się ostatnio intensywnie i umknęło mi…