– Nie mogę pomóc. Musisz skontaktować się z królem. Może on będzie miał je w swoich zbiorach. A może i nie… Za książki Trockiego wysyłano do łagrów. Za Kokuszewa pod ścianę… Nawiążę kontakt z królem. A ty… Przejrzyj pamiętniki Popowa. Tylko zdobądź wydanie z lat dwudziestych.
Profesor spojrzał zaskoczony na bukinistę.
– Poznam króla? – zdziwił się.
– Może…?
Filipow słyszał o nim legendy. Król był niekoronowanym władcą wszystkich antykwariuszy. Przez jego ręce przechodziły najcenniejsze i najrzadsze pozycje. Podobno miał sto lat, sto tysięcy książek i ukrywał się przed KGB od chwili powstania tej instytucji. Starzec niechętnie kiwnął głową.
– Idź już – rozkazał. – Zadzwonię. I pamiętaj…
– Wiem. Nikomu ani słowa.
Wiatr, nagłymi podmuchami przetaczający się przez targowisko, pachniał stepem. Ale Siergiej poczuł mrowienie starych blizn po odmrożeniach. Wystarczyło, by przymknął na chwilę oczy i pod powiekami pojawiał mu się obraz szarej doliny i poprzekrzywianych baraków, wzniesionych z pociemniałego ze starości drewna.
***
W naszych zbiorach nie stwierdziliśmy obecności żadnych meteorytów pochodzących z Grenlandii. Wedle zachowanych inwentarzy, nigdy takowych nie posiadaliśmy.
Z listu akademika W. I. Szczukina
do prof. Siergieja Filipowa
***
Profesor Filipow siedział w czytelni ogólnej biblioteki Akademii Nauk. Zazwyczaj zajmował stolik koło okna, dziś jednak jego ulubione miejsce było zajęte. W cieple blizny po odmrożeniach przestawały swędzieć…
Pamiętniki inżyniera Aleksandra Popowa liczą sobie dwa tomy po przeszło sześćset stron każdy. Popow pisał dziennik przez całe swoje życie, notując skrzętnie dzień po dniu, poczynając od studiów na politechnice w Petersburgu, aż po przegrany wyścig do Nagrody Nobla, wydartej mu sprzed nosa przez Guglielmo Marconiego, który w oczach świata zachodniego do dziś uchodzi za twórcę radia. Jakby wredni imperialiści nie potrafili zestawić dwu dat i określić, która jest wcześniejsza…
Astronom kartkował drugi tom. Przeczuwał, że to, czego ślady spodziewał się odszukać, nastąpić musiało pod koniec życia inżyniera. Wreszcie znalazł… Szybko zamówił kolejne pozycje: dzieła profesora Szkłowskiego i wielkiego teoretyka astronautyki, Ciołkowskiego. To były ogólnie dostępne książki. Lęk minął…
***
Badania te po wsze czasy zapiszą się złotymi zgłoskami w annałach ludzkości. Jako pierwsi udowodniliśmy niezbicie, że na Marsie istnieje rozumna cywilizacja, posługująca się radiem z równą łatwością, z jaką my przywykliśmy używać telegrafu.
A.I. Popow,
Perspektywy rozwoju ruchu radiowego,
Rękopis niepublikowany z ok. 1901 r. w zbiorach
Kazańskiego Instytutu Radiotechnicznego
***
Isaak czekał na Arbacie. Stał w swojej wytartej jesionce, udając, że czyta przez szybę nagłówki wystawionych w kiosku gazet. Profesor podszedł i zatrzymał się obok niego.
– Pójdziesz w stronę Sadowego Kolca – powiedział staruszek półgłosem. – Znajdziesz malarza, który wiesza swoje obrazy na płocie. Jeden przedstawia zimowy pejzaż. Las, białe brzozy i topniejący śnieg. Człowiek, który będzie oglądał to właśnie płótno, jest królem.
– Dziękuję.
– Drobiazg.
Filipow ruszył naprzód. Przeszedł na drugą stronę ulicy i niebawem znalazł się przed wiszącymi na parkanie malowidłami. Wysoki człowiek w starym palcie wyczuł wyraźnie jego obecność.
– Jestem profesor Filipow, Siergiej Iwanowicz – przedstawił się astronom.
– Możecie mi mówić Iwan – odezwał się król, nie odwracając głowy. – Poczekajmy jeszcze chwilę.
Patrzyli na obrazy.
– Sprawdzone, nie ma ogona – oznajmił młody człowiek, przechodzący obok nich.
Król odwrócił się przodem do uczonego. Miał pociągłą twarz o arystokratycznych rysach. I, faktycznie, wyglądał na stuletniego starca.
– Chodźmy – powiedział poważnie.
Ruszyli ulicą. Po chwili dogoniła ich stara wołga. Za kierownicą siedziała młoda, jasnowłosa dziewczyna.
– Może podrzucić, sąsiedzie? – zaproponowała, opuszczając szybę.
Zasiedli na tylnej kanapie i ruszyli w miasto.
– Przykro mi, takie są zasady. – Król podał profesorowi opaskę na oczy.
Filipow posłusznie zawiązał ją sobie naokoło głowy. Jechali dobrą godzinę, kilkakrotnie zmieniając kierunek. Najwyraźniej król i dziewczyna chcieli, aby astronom zupełnie stracił orientację. Zapachniało lasem. Byli na którejś z dróg wylotowych za moskiewską obwodnicą. Wyboje, musieli widocznie zjechać na drogę gruntową. Wreszcie po kilkunastu minutach samochód się zatrzymał.
– Może pan zdjąć opaskę, profesorze – powiedział król.
Auto stało w garażu jakiegoś domu. Filipow wysiadł. Król otworzył drzwi prowadzące w głąb. Przeszli kawałek ponurym korytarzem i znaleźli się w sporym, całkowicie ciemnym pomieszczeniu. Gospodarz zapalił światło. Cztery stuwatowe żarówki rozwidniły mrok. Jak robaczki świętojańskie zalśniły złocone literki na grzbietach książek. Sala, wielkości niedużej hali produkcyjnej, zastawiona była regałami. Dziesiątki, może setki tysięcy tomów zapełniały pomieszczenie, nasycając powietrze niepowtarzalną wonią starego papieru.
Ruszyli naprzód wąskim przejściem pomiędzy regałami. Dzieła Bucharina, Trockiego, Kamieniewa, wydane przed rewolucją dzienniki rosyjskich carów, tajne protokoły świętego synodu, literatura polityczna i religijna… Profesor mógł tylko przypuszczać, że księgozbiór ten jest znacznie bogatszy niż sekcja prohibitów biblioteki Akademii Nauk ZSRR.
– Skąd to wszystko? – jęknął.
– Głównym miejscem pozyskiwania cennych starodruków są skupy makulatury i śmietniki – wyjaśnił król. – Pracuje dla mnie dwustu ajentów w skupach i pięciuset zbieraczy makulatury grzebiących w śmietnikach. Poza tym jestem królem, podlegają mi wszyscy moskiewscy bukiniści. I nie tylko moskiewscy…
Uczony nie pytał już o nic więcej.
Na końcu pomieszczenia, przy solidnym, drewnianym biurku stały dwa fotele. Na blacie leżała tylko jedna cienka broszurka, oprawiona w szary papier pakowy nieco postrzępiony na krawędziach.
– A więc popatrzmy na nasze materiały. – Król Iwan usiadł przy biurku. Profesor zajął drugi fotel.
– Hrabia opublikował tylko jedną książkę, nakład wynosił jedynie sto egzemplarzy. Ale jeśli zdobędzie pan polskie czasopismo „Wszechświat”, tam w 1914 roku zamieścili obszerny materiał…
Założyli cienkie, bawełniane rękawiczki.
– To prawdopodobnie ostatni na świecie egzemplarz, krążący w wolnym obiegu – wyjaśnił król z dumą.
– Ile kosztuje? – zainteresował się profesor.
– Wyceniam na osiemdziesiąt tysięcy.
– Rubli?
– Dolarów.
Filipow milczał przez chwilę.
– Moje stupięćdziesięcioletnie zarobki – powiedział wreszcie.
– To unikatowy manuskrypt, profesorze… Ale żeby nie mówili potem, że odmówiłem wsparcia nauce, dostanie pan fotokopię za jedyne dwadzieścia rubli. A teraz proszę nacieszyć oczy oryginałem.
Profesor odwrócił okładkę i z szacunkiem przeczytał pierwszą stronę. Poniżej tytułu zamieszczono jedną z kilkunastu fotografii. Zobaczywszy ją, Filipow zrozumiał bardzo dużo. Sportretowany na stronie tytułowej autor dzieła w niczym nie przypominał wychudłego starca, umierającego na gruźlicę w zawszonym baraku. Tylko oczy, świetliste, przenikliwie patrzące spod krzaczastych brwi, pozwalały odgadnąć tożsamość starego więźnia…
***
Dywagowanie na temat życia na Marsie w chwili bieżącej nie ma najmniejszego sensu. Być może zamieszkują go jacyś Marsjanie, jednak na obecnym etapie przygotowania bojowego Armii Czerwonej, planeta ta i tak jest poza naszym zasięgiem. Do zagadnienia wrócimy po przezwyciężeniu trudności technicznych.