***
Poszedłem rozprostować nogi. W kafejce zamówiłem sobie szklankę herbaty. Nie miałem forsy, by jeść tutaj. Ceny co najmniej dwukrotnie przewyższały normalne. Siedziałem i w zadumie sączyłem gorzki napój. Szalony staruszek usiadł po drugiej stronie stolika.
– Widziałeś go – odezwał się. – Oni istnieją…
– Kto? – zdziwiłem się.
– Tamci. Przylatują do nas raz na kilka, kilkanaście tygodni. Teraz się już nie kryją tak jak kiedyś. Czasem nawet na tablicy wyświetlą informację: „Lot specjalny z Lissy”.
– Ale biletu w tamtą stronę nie można kupić? – Przekornie przechyliłem głowę.
Szarobłękitne oczy starca spojrzały na mnie bystro. Nie wyglądał na wariata.
– Już ci o mnie mówili?
– Owszem. – Wzruszyłem ramionami.
– Rozpoznasz ich. Wcześniej czy później nauczysz się tego. To dziwni ludzie. Wtedy sam zrozumiesz. Pogadamy znowu za trzy, może cztery miesiące… Wtedy wymienimy doświadczenia.
Wstał ze swoją herbatą i odszedł. Dziwny człowiek, ale doceniłem, że nie chciał się narzucać.
***
Dwa dni później sprzedałem pierwsze broszki. Kupili je polonusi z Kanady, bardzo im się spodobały. Bez mrugnięcia okiem dali po dwieście złotych. Nie wybiłem należności na kasie fiskalnej.
– Jak się będziemy dzielić? – zapytałem wujaszka, gdy tylko wyszli.
– Jedna czwarta dla mnie – zadecydował. – I może warto wyłożyć więcej tych dekoracji?
Wyjąłem z aktówki pudełko. Miałem w nim swoje skarby: miniaturową latarnię z brązowej blachy, z dolutowanym u podstawy kotkiem ze srebra, ozdobionego niellem, kilka wisiorków, srebrną ramkę i ozdobną literkę z brązu, klonowe liście z miedzianej blaszki, na nich srebrny kot goniący mysz.
– Ciekawe – mruknął. – Odbiega od masówki, ale cholera wie, czy kogoś zainteresuje.
Ujął ostatnią w rękę i obejrzał.
– Nieźle wyszło – ocenił. – Wrzuć do walizki ze złomem dla Valentina.
Poczułem się doceniony.
***
Moje wyroby schodziły, aczkolwiek kiepsko. Czasem sprzedawała się jedna broszka na tydzień, czasem dwie. Wychodziła z tego prawie druga pensja, ale i tak robiłem ich o wiele więcej, niż byłem w stanie upłynnić. Zapas rósł w nieskończoność, miałem przeszło trzydzieści sztuk. Przeliczałem potencjalną wartość i zgrzytałem zębami.
Słowa dziadka dziwnie mocno wryły mi się w pamięć. Zepchnąłem je jednak do podświadomości. Widywałem go od czasu do czasu, snuł się po lotnisku, pił niezliczoną ilość herbat, czasem siedział gdzieś z książką i, zatopiony w lekturze, tylko od czasu do czasu rzucał okiem na przewalający się po hali tłum. Raz czy dwa kontrolowali go ochroniarze. Widocznie na tyle wyraźnie różnił się od tłumu, by wzbudzić ich zainteresowanie.
– Tylko młodzi go sprawdzają – powiedział wujaszek, gdy mu o tym wspomniałem. – Starzy dawno go zapamiętali…
***
Wrzesień zmienił się w październik, potem przyszedł listopad. Życie lotniska toczyło się swoim naturalnym trybem. Łaziłem po hali, popatrując na tłumy pasażerów. Strażnicy znali mnie już z widzenia, nie kontrolowali. Szalony staruszek pojawiał się teraz rzadziej, kiedyś nie było go cały tydzień. Pomyślałem nawet, że nie żyje, ale w poniedziałek pokazał się znowu. Może wyjechał, a może leżał chory?
Tego dnia było chłodno, trawę ściął szron. Przyszedłem do roboty jak zwykle o szóstej rano. Na zewnątrz było jeszcze zupełnie ciemno, dworzec lotniczy jednak budził się już do życia. W sklepikach podnoszono rolety antywłamaniowe.
Ja też otworzyłem nasz interes, zapaliłem halogenki oświetlające gabloty. Nie zdążyłem do końca rozłożyć towaru, gdy przed witryną pojawiła się wycieczka. Stali, wodząc wzrokiem po wystawionym chłamie. To kluczowy moment i wiedziałem, co należy zrobić. Nawiązałem kontakt wzrokowy z pierwszym i, gdy spojrzał na mnie, z uśmiechem zaprosiłem go do sklepiku. Zawahał się – więc gestem wskazałem gablotę wpuszczoną w ladę i uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. Z tej odległości nie bardzo mógł dostrzec, co kryje się wewnątrz, więc z wahaniem przestąpił próg. Ciekawość, pierwszy stopień do piekła pełnego szmelcu dla turystów…
Wycieczki zazwyczaj charakteryzują zachowania stadne. W ciągu dalszych dziesięciu sekund sklepik był pełen potencjalnych klientów. Dopiero gdy miałem ich w środku, zorientowałem się, że to dość dziwna grupa. Kilkoro wyglądało na Indian, wszyscy byli opaleni, jakby przyjechali z tropików. Może posiedzieli tydzień w Warszawie i wracali do domów. Kobiety miały lekko skośne oczy.
Ubrani byli, nawet jak na cudzoziemców, dość dziwacznie. Mężczyźni nosili nienagannie skrojone marynarki, na to narzucone poncha z grubego polaru. Kobiety, mimo tej pory roku, były w cienkich sukienkach, ukrytych pod futrami.
Gadali między sobą jak najęci, ale nie mogłem zidentyfikować języka. Podobny nieco do hiszpańskiego, z całą pewnością romański, jednak bardziej śpiewny, melodyjny. Brazylijczycy? Zawartość gablot rozczarowała ich wyraźnie, ale pierwszy gestem wskazał jeden z moich wyrobów. Podałem mu. Obejrzał i podjął decyzję. Zapytał o coś. Spróbowałem odpowiedzieć po hiszpańsku, ale władałem mową Cervantesa bardzo słabo.
– Ile to kosztuje? – Przeszedł na rosyjski.
– Dwieście złotych.
Nie stropiła go ta cena. Widząc zainteresowanie, wyjąłem spod lady pudełko i rozsypałem zawartość po szkle blatu. Oglądali, zastanawiali się i wybierali. Część zapłaciła gotówką, kilkoro kartami. Trudno, jakoś się zaksięguje… Kupowali i odpływali ze sklepu. Na końcu do lady dopchała się dziewczyna, była mniej więcej w moim wieku, miała wystające kości policzkowe jak Indianka i gruby, brązowy warkocz. Niewiele zostało, ale szybko wybrała dwa drobiazgi i wręczyła mi kartę. Miała ładne, cienkie palce, złowiłem w powietrzu zapach nieznanych mi perfum.
Przesunąłem plastik przez czytnik i znowu stało się to, co przed dwoma miesiącami. Typ karty nieznany. Towarzyszący Indiance starszy mężczyzna zareagował natychmiast. Mruknął coś do niej karcąco i podał zwitek banknotów. Patrzył mi w oczy, gdy wyjmowałem kartę, jak gdyby nie chciał, żebym choć rzucił na nią okiem. Oddałem ją dziewczynie i szybko wydałem resztę. Pożegnali się po rosyjsku i wyszli.
Ciekawe, co to za jedni, pomyślałem. Gadali po portugalsku, opaleni, znali też rosyjski… Pewnie jacyś białogwardziści osiadli w brazylijskim interiorze.
Szalony dziadek pojawił się znikąd. Stanął w drzwiach sklepiku.
– Widziałeś ich – powiedział spokojnie. – Wracają już do domu. Oni kupili bilety, a ja, jak zwykle, nie… A przecież – uśmiechnął się z melancholią – powinienem być ich królem…
Odszedł. Westchnąłem w duchu. Szkoda człowieka. Zacząłem jednak rozumieć przyczyny jego paranoi. Wśród miliona turystów, przetaczających się przez lotnisko, nietrudno wypatrzyć odpowiednio egzotycznych, pasujących do dowolnych teorii.
Pan Valentin wpadł do sklepiku jak burza.
– Czym możemy służyć? – zażartowałem, wyjmując neseser.
– Podlicz wszystko, tylko migiem – powiedział. – Jestem już prawie spóźniony…
Szybko wbiłem należność na kasie.
– Jest też kilka moich – zacząłem.
– Dorzuć i podlicz, obejrzę w samolocie – zadysponował.
Wyciągnąłem wszystko, przesypałem do torebek. Nadstawił swoją aktówkę, po chwili zamknął i podał mi kartę.
Gdy drukarka produkowała pokwitowanie, szybko przetrząsał kieszenie.
– Do diabła – mruknął. – Gdzie ja to wsadziłem?
Wreszcie znalazł. Długi zwitek papierowych nalepek ozdobionych hologramami. Szarpnął pierwszą i naddarł ją w połowie.
– Pan Valentin Sokow proszony do odprawy – zagdakał głośnik. Drugą oderwał prawidłowo, zatrzasnął walizkę i zakleił łączenie nalepką „poczta dyplomatyczna”.