***
Zrobiłem małe zakupy. Nieduży kawałek srebrnej blachy nabyłem w sklepiku przy Elektoralnej. Obok kupiłem kilka przydatnych drobiazgów. Jeszcze trochę miedzi i brązu w sklepie z metalami kolorowymi…
Gdy w liceum wycinałem ze sklejki i cienkiej metalowej folii różne detale, potrzebne do modeli statków, nie przypuszczałem, że kiedyś te umiejętności mogą mi się przydać w pracy. No i proszę…
Wypiłowałem laubzegą kontur Polski z miedzianej blachy. Postarałem się, żeby granica wyszła możliwie realistycznie. Potem wypolerowałem metal na kawałku skórzanej teczki, używając ruskiej pasty diamentowej. Głównie chodziło mi o lekkie zagładzenie ostrych krawędzi. Wreszcie miniaturowa Polska zalśniła jak lustro. Zaciągnąłem tył kwasem siarkowym i, nie żałując cyny, dolutowałem agrafkę jubilerską. Schłodziłem i sprawdziłem, jak trzyma. Solidna robota. Może lepiej byłoby dać twardy lut mosiężny – ale nie umiałem… Teraz nałożyłem na broszkę małego, dobrze wypolerowanego, srebrnego orzełka. Zlutowałem i obejrzałem krytycznie. Jak na pierwszą próbę chyba nieźle. Zabrałem się za drugi egzemplarz. Wykonanie obu zajęło mi w sumie sześć godzin.
***
Lotnisko przypomina gigantyczny młyn. Minuta po minucie taksówki, autobusy i inne pojazdy wypluwają pasażerów. Ich rzeka przechodzi przez szczegółową kontrolę antyterrorystyczną i wdziera się do hali. Na parterze gromadzą się ludzie, których wyrzuciły ze swych trzewi przylatujące samoloty. Z piętra odlatuje się za granicę.
Do liczby półtora miliona podróżnych, którzy rokrocznie przylatują lub odlatują, należy doliczyć drugie tyle – krewni, przyjaciele, kontrahenci odprowadzają ich lub przychodzą odebrać. Mamy więc dziennie około dziesięciu tysięcy potencjalnych klientów. Do naszego sklepiku zachodzi jeden procent wszystkich podróżnych – szef zainstalował w drzwiach fotokomórkę liczącą. Co czwarty coś kupuje.
Moim zadaniem jest zwiększenie tego odsetka dwukrotnie. W tym niełatwym zadaniu ma mi pomóc pobieżna znajomość podstawowych zwrotów w ośmiu językach. Jeśli dynamika sprzedaży nie wzrośnie w ciągu trzech miesięcy, wujaszek z żalem będzie musiał wylać mnie na bruk. Jeśli sprzedaż spadnie, sam będzie musiał zamknąć interes.
Pozostaje się zatem modlić, żeby terroryści nie zrobili żadnej hecy na naszym lotnisku.
***
Wujaszek w zadumie obejrzał moje dzieło.
– Niczego sobie – mruknął. – Tylko jak my to zafakturujemy? Zrobimy eksperyment. Niech sobie leży w gablocie. Do dwu egzemplarzy nikt się nie przyczepi. Chociaż jak będzie remanent… – zasępił się.
Opowiadał mi już trochę o zwyczajach urzędu skarbowego i ZUS-u, ale dopiero po chwili zrozumiałem, że boi się wystawić lewy towar.
– A może położymy obok niego kartkę z napisem „dekoracja” i w razie czego powiemy, że to w ogóle nie jest na sprzedaż – podsunąłem.
– Ty to masz łeb – mruknął zadowolony.
Poszedł coś zjeść, a ja przygotowałem etykietkę w czterech językach. Wrócił i popatrzył na to z politowaniem.
– Dla kogo jest ta informacja? – zapytał.
– No, na wypadek kontroli.
– No właśnie. Jak cudzoziemiec zobaczy kartkę „dekoracja”, to zgrzytnie zębami i nawet nie zapyta. Informacja jest dla kontrolerów, więc niech będzie po polsku. A tamci to potencjalni klienci.
Spojrzałem na niego z szacunkiem.
– Do głowy by mi nie wpadło – powiedziałem z uznaniem.
– Porobisz parę lat w tym fachu, to takie rzeczy po prostu będziesz wiedział. – Uśmiechnął się lekko.
Jedną broszkę położyliśmy w zewnętrznej witrynie, drugą w środku.
***
Szef poszedł załatwiać sprawy urzędowe a ja zostałem pilnować interesu. Jak w tym dowcipie o umierającym żydowskim handlarzu – ktoś zawsze musi czuwać w sklepie… Siedziałem i w zadumie szkicowałem w kajecie nowe, bardziej skomplikowane wzory biżuterii, gdy nieoczekiwanie do środka wparował nowy klient. Od razu wyczułem, że to dyplomata. Był ubrany w garnitur, na to narzucił płaszcz z wielbłądziej wełny. W ręce trzymał czarną, skórzaną walizkę z okuciami na rogach.
– Nie ma właściciela? – zapytał po rosyjsku.
W jego głosie wyczułem rozczarowanie. I jakby tajoną złość. To nie był dobry człowiek.
– Niestety. – Rozłożyłem ręce. – Pojechał do urzędu.
I nagle skojarzyłem. Wujaszek uprzedzał, że ktoś taki może przyjść.
– Przepraszam, pan Valentin Sokow? – zapytałem.
Kiwnął głową.
– Wuj naszykował wszystko, co pan zamawiał poprzednim razem – powiedziałem.
Twarz gościa rozpromieniła się, choć oczy pozostały chłodne. Spod lady wydobyłem czarny neseser i otworzyłem go. Na aksamitnej wyściółce leżało kilkanaście wyrobów. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest to towar odrobinę lepszego sortu niż badziewie upchane po gablotkach. Obejrzał go pobieżnie i mniej więcej połowę odrzucił. Resztę kazał zapakować.
W zadumie przebiegł wzrokiem po gablotce i gestem wskazał moją broszkę.
– Chciałbym jeszcze zobaczyć to – rozkazał.
Nie wyczułem w jego głosie żadnych uczuć, za to we mnie wszystko zwinęło się w supły. Podałem mu drobiazg. Oglądał go przez kilka minut.
– Ty to zrobiłeś? – zapytał.
– Skąd pan wie? – zdumiałem się.
Na jego wąskie wargi wypełzło coś na kształt uśmiechu.
– Błyszczące oczy, drżenie dłoni, nie potrafisz panować nad swoimi emocjami – powiedział cicho. – Popatrzmy.
Obejrzał detal pod światło i w zadumie potarł palcem wskazującym koniuszek nosa.
– Niezłe – skwitował. – Zwłaszcza jak na pierwszą próbę. Ale nie wezmę. Musisz jednak jeszcze się trochę postarać.
– Jest lepsze niż to, co pan kupił. – Uśmiechnąłem się
– Owszem, ale ten złom jest mi potrzebny na prezenty dla tych debili, z którymi będę musiał rozmawiać – wyjaśnił. – To, co zrobiłeś, jest za dobre dla nich, a dla mnie – wybacz – jeszcze za słabe. Ile się należy?
– Tysiąc osiemset dwadzieścia złotych.
Podał mi platynową kartę kredytową. Wyglądała normalnie, ale w dotyku poczułem, że wykonano ją nie z plastiku, ale z cieniutkiej płytki twardego metalu. Matową powierzchnię zdobił napis Banco National de Lissa. Automatycznym ruchem przesunąłem ją przez czytnik. Czasem bywały problemy, gdy na przykład Japończycy usiłowali tak płacić. W tym przypadku urządzenie zareagowało natychmiast: „nieznany typ karty”.
– Przykro mi – zacząłem, ale on sam zauważył swoją pomyłkę.
Teraz podał mi zwyczajną visę. Bank bez kłopotu autoryzował transakcję.
– Czasem się człowiek zagapi – mruknął.
W tym momencie zauważyłem szalonego dziadka. Stał może dziesięć metrów od nas, w głębi hali i pożerał nasz sklepik wzrokiem.
– Czy będzie pan jeszcze coś zamawiał? – zapytałem.
Dyplomata uśmiechnął się leciutko.
– Pracuj, zobaczymy, co zdołasz wymyślić – powiedział po polsku i to prawie bez obcego akcentu. – Z szefem skontaktuję się osobiście.
Uniósł z podłogi swoją walizkę. Zauważyłem, że zamki zabezpieczono nalepkami „poczta dyplomatyczna”. Na przywieszce widniały trzy literki: VIP. Zerwał ją i, zmiąwszy, wsadził do kieszeni. Pakunek z naszyjnikami wrzucił do środka.
– Do zobaczenia – burknął.
Odszedł. Wujaszek przyszedł po pół godzinie.
– Ruszałeś neseser? – Zauważył od razu, że stoi w innym miejscu.
Wyczułem w jego głosie niemy wyrzut. Widocznie pomyślał, że zawiodłem jego zaufanie…
– Był pan Valentin. Wybrał sobie trochę rzeczy. Połowę mniej więcej.
Szef otworzył walizeczkę i przejrzał pospiesznie jej zawartość.
– Cholera, wybredny jak primabalerina – mruknął. – No nic, gibaj coś zeżreć. Dobrze się spisałeś… – pochwalił mnie nieoczekiwanie. – To nasz niemal stały klient. I zawsze kupuje za ładne kilka setek…