Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Lekkim krokiem zbiegła ze schodów na żwirową ścieżkę.

Ciekawe, co Mary teraz robi.

Głupie pytanie. W Stanach minęła właśnie piąta piętnaście, więc Mary z pewnością śpi. Może warto by później do niej zadzwonić, życzyć szczęśliwego Halloween.

Ogrodnika nie znalazła, lecz natknęła się na jego taczki, w których zostawił różne narzędzia. Po chwili wahania zdecydowała się na mały rydel leżący na stercie liści. Wetknęła go do kieszeni.

Wybierała się nad jezioro. Na cypel.

Miała wrażenie, że idzie krok w krok za postacią, którą widziała z okna.

Widziała czy tylko sobie wyobraziła?

Raz i drugi obejrzała się przez ramię na hotel, nawet przystanęła, ciekawa, które to jej okno i czy rzeczywiście mogła widzieć to. co uznała, że widzi, z takiej odległości.

Ominęła jezioro z lewej strony, w pewnym momencie zeszła ze ścieżki i wspięła się nieco pod górę, po trawiastym zboczu, prosto na cypelek. Dokładnie naprzeciwko hotelu. Czyste szaleństwo, ale była przekonana o swojej racji. Dokładnie w tym miejscu stała tamta dziewczyna.

Leonie.

Wytwór wyobraźni.

Znajdowała się tam kamienna ława w kształcie sierpa księżyca, lśniąca od rosy. Meredith przetarła ją rękawiczkami, usiadła. Jak zawsze, gdy widziała głębszą wodę, jej myśli dryfowały ku Jeanette. Wracała świadomość tragicznej decyzji. Obraz matki, z kieszeniami pełnymi kamieni, wchodzącej do jeziora Michigan. Całkiem jak Virginia Woolf O tym Meredith dowiedziała się w gimnazjum. Jej matka pewnie nigdy.

Teraz jednak ze zdziwieniem stwierdziła, że jest całkiem spokojna. Owszem, jak zwykle przy takich okazjach, myślała o matce, lecz serce jej się nie ściskało z żalu, nie miała poczucia winy ani nie było jej wstyd. W tym niezwykłym miejscu, sprzyjającym refleksji, pogrążyła się w spokojnym zamyśleniu. Niedaleko, na wierzchołkach drzew, krakały wrony, z grubego żywopłotu nieco dalej dobiegały ptasie trele, a ona siedziała, oddzielona od budynku hotelu, choć doskonale go widziała – i napawała się chwilą.

Wreszcie postanowiła ruszyć dalej. Przecież jeszcze dwie godziny wcześniej nie mogła się doczekać, kiedy zacznie szukać ruin grobowca. Teraz znalazła na to czas. Hal będzie miał pełne ręce roboty. Nie wróci wcześniej niż o pierwszej.

Wyjęła telefon, sprawdziła, czy ma zasięg. Jak najbardziej. Mimo to po chwili namysłu wsunęła aparat z powrotem do kieszeni. Jeżeli Hal będzie czegoś od niej potrzebował, zna numer.

Ostrożnie stąpając po śliskiej trawie, wróciła na żwirową ścieżkę. Teraz mogła skręcić w prawo, obejść jezioro dookoła i wrócić do hotelu, albo w lewo, i pójść dosyć zarośniętym szlakiem, prowadzącym do bukowego lasu.

Skręciła w lewo. Nie minęło kilka minut, a znalazła się między drzewami. Kręta dróżka prowadziła ją przez miękkie plamy słońca aż do krzyżówki, gdzie w różne strony wiodło kilka szlaków, wszystkie podobne do siebie. Jedne biegły wyraźnie pod górę, inne zdawały się schodzić ku dolinie. Skoro zamierzała odnaleźć wizygocki grobowiec, a potem szukać ukrytych kart, logicznie rzecz biorąc, powinna stawiać raczej na miejsce zapomniane i odludne. W przeciwnym razie talia zostałaby znaleziona dawno temu.

Ruszyła wobec tego ścieżką wiodącą do wąskiej przecinki. Po paru minutach zbocze dziwacznie się zapadło. Szła teraz po zupełnie innym podłożu. Musiała zwolnić i uważać na każdy krok. bo luźne kamienie uciekały jej spod stóp. A tam, gdzie były przysypane suchymi gałęziami i szyszkami, spadało wszystko razem. Wreszcie stanęła na kamiennej platformie, przywodzącej na myśl most. Spod niego wychodziła brązowa wstęga. przecinająca leśną zieleń.

W oddali, na zboczu przeciwległego wzgórza, widać było grupkę me-galitów, wielkich kamieni, odcinających się szarością od jesiennych barw lasu. Hal pokazywał jej te głazy w drodze do Rennes-le-Chateau.

Nagle dotarło do niej, że z tego miejsca widać chyba wszystkie charakterystyczne punkty krajobrazu. Fotel Diabła, Diabli Staw. nazywany inaczej benitier, Rogatą Górę. Mało tego, z łatwością wyszukała wszystkie tła z talii tarota.

Grobowiec zbudowano w czasach wizygockich. Może wobec tego w okolicy znajdowały się inne miejsca pochówku? Rozejrzała się uważnie dookoła. Niby las jak las. Ale ta brązowa wstęga… wyglądała na wyschnięte koryto rzeki!

Zejścia żadnego Meredith nie znalazła, więc z duszą na ramieniu przykucnęła na brzegu naturalnego mostu i spuściła nogi za krawędź. Zawisła na łokciach, odepchnęła się, spadła. Nie było wysoko. Ledwie zadrżało jej serce, a już stopy dotknęły ziemi. Z rozpędu poleciała na kolana, podparła się dłońmi, ale od razu wstała. Ostrożnie ruszyła po kamieniach przysypanych cienką warstwą ziemi, śliskich, jakby były powleczone szronem. Jednocześnie usiłowała przyglądać się okolicy, szukała czegoś szczególnego.

Z początku las wydawał jej się jednolity, z wszędzie jednakowo splątanym poszyciem, w cieniu ociekającym rosą. Ale nieco dalej, tuż przed ostrym zakrętem koryta, zwróciła uwagę na płytkie wgłębienie. Podeszła bliżej. Tkwił tam szeroki płaski kamień, obrośnięty korzeniami drzew i krzewami jałowca o ostrych igłach i fioletowych jagodach. Wgłębienie z pewnością nie pomieściłoby wizygockiego grobu, ale kamień tak czy inaczej nie pasował do tego miejsca. Meredith zrobiła kilka zdjęć aparatem z komórki.

Podeszła blisko, szarpnęła kępę ściółki. Cienkie gałązki były elastyczne i mocne, ale zdołała odsunąć je na tyle, by zajrzeć w zieloną wilgoć.

Natychmiast skoczył jej poziom adrenaliny. Zobaczyła krąg ułożony z ośmiu kamieni. Skądś znała ten wzór. Tylko skąd? Zmrużyła oczy, poszperała w myślach. Tak. Ten sam kształt miała korona z gwiazd na ilustracji przedstawiającej La Force. A na dodatek krajobraz był dokładną kopią tła z tej karty.

Niecierpliwie zanurzyła dłonie w liściach. Szlam, błoto, porosty natychmiast przesiąkły przez wełniane rękawiczki. Wyjęła największy z kamieni. Otarła go do czysta.

Coś podobnego!

Pięcioramienna gwiazda obwiedziona kołem. Znak wymalowany smołą albo czarną farbą.

Symbol denarów. Koloru skarbu.

Zrobiła jeszcze kilka zdjęć, odłożyła kamień na bok. Wyciągnęła z kieszeni łopatkę i zaczęła kopać, zawadzając o kawałki łupku i kamienie. Gdy wyciągnęła jeden z większych, przyjrzała mu się uważnie. Wyglądał na dachówkę. Tylko skąd dachówka tak daleko od domu? Ciekawe.

Metal stuknął o coś większego.

Oby tylko niczego nie uszkodzić. Odrzuciła narzędzie, dalej kopała rękami, odgarniając na boki błoto i różne mieszkające pod ziemią robaki, mnóstwo czarnych żuczków. Zdjęła rękawiczki. Palce były jej oczami.

W końcu wymacała grubą, nawoskowaną tkaninę. Wetknęła głowę pod gałązki, ostrożnie rozsunęła na boki ciemne rogi i zobaczyła kuferek o przecudnym lakowanym wieczku, inkrustowanym masą perłową. Mogła to być szkatułka na biżuterię albo skrzynka na materiały do robótek ręcznych, tak czy inaczej Meredith z pewnością miała do czynienia z przedmiotem pięknym i kosztownym. Na wieku znajdowały się dwa inicjały z mosiądzu. Zmatowiały i przerdzewiały, ale widać je było wyraźnie.

L.V

Leonie Vernier. Nikt inny.

Uchyliła wieko. A jeśli w środku rzeczywiście są karty? Co by to miało znaczyć? Czy w ogóle chciała je zobaczyć?

Nagle zawładnęło nią przemożne wrażenie samotności. Odgłosy lasu, jeszcze przed chwilą stłumione i przyjazne, teraz wydały się uciążliwe, nawet groźne. Wyjęła z kieszeni komórkę, sprawdziła godzinę.

Może zadzwonić do Hala?

Chętnie by usłyszała jakiś ludzki głos. Bardzo chętnie. Zwłaszcza jego głos.

Nie, jednak nie.

Nie chciała mu przeszkadzać podczas spotkania z policją. Po chwili namysłu wysłała SMS i natychmiast tego pożałowała. To się nazywa „działania zastępcze". Do roboty.

Opuściła wzrok na zdobiony kuferek.

„Karty znają prawdę".

Otarła spocone dłonie o dżinsy. Powoli uniosła wieko.

Pudełko było pełne nitek, wstążek i włóczek. Po wewnętrznej stronie pokrywy tkwiły igły i szpilki. Niecierpliwie, palcami lekko zesztywniałymi z zimna, wyciągnęła garść motków i szpulek. Wetknęła dłoń do środka. Rozgarnęła na boki jakąś tkaninę.

Tak.

To one. Zobaczyła rewers wierzchniej karty. Zieleń z delikatnym wzorem splątanych złotych i srebrnych nici. Tylko tutaj kolor był bledszy, najwyraźniej malowany pędzelkiem, a nie drukowany. Przeciągnęła po karcie palcem. Szorstka. Raczej pergamin, a nie karton powleczony plastikiem.

Meredith zebrała w sobie całą odwagę. Policzyła do trzech i odwróciła kartę.

Spojrzała na nią własna twarz. Karta numer XI. La Justice.

Przypatrywała się obrazkowi, a w jej głowie rodził się szept. Zupełnie inny niż głosy, które prześladowały jej matkę. Miękki, miły głos, znany ze snu. Zatrzepotał między konarami jesiennych drzew.

„Tutaj, w tym miejscu, czas odpływa ku wieczności".

Meredith wstała.

W zasadzie powinna zabrać karty do hotelowego pokoju. Obejrzeć je w przyzwoitych warunkach, z notesem pod ręką i laptopem pod drugą. Porównać z reprodukcją.

Tyle że znów usłyszała głos Leonie. Na zakręcie czasu cały świat skurczył się w tym jednym miejscu. Zapach ziemi, piasek za paznokciami, wilgoć przesiąkająca w kości.

Ale czuła, że to nie jest to miejsce.

Bo coś ją wołało głębiej między drzewa. Wiatr się wzmagał, przybierał na sile, niósł coś więcej niż odgłosy lasu. Muzykę. Słyszalną i niesłyszalną zarazem. Pasmo melodii w szeleście opadłych liści, w stukaniu bukowych gałązek, w pieśni wiatru. Pojedyncze nuty, żałobne zawodzenie w tonacji minorowej.

A w głowie słowa prowadzące do zrujnowanego grobowca.

Aici lo tenis s'en va res l'Eternitat.

***

Julian zostawił samochód na parkingu na przedmieściach Rennes-les-Bains. Nie zamknął go solidnie, tylko zatrzasnął drzwiczki. Wolnym krokiem przeszedł na Place des Deux Rennes, przeciął go po skosie i wszedł w uliczkę, gdzie mieszkała ta cała O'Donnell.

Zrobiło mu się gorąco, więc rozluźnił krawat. Im dłużej myślał o ostatnich wypadkach, tym bardziej się martwił. A przecież chciał tylko znaleźć karty. Nie mógł tolerować niczego, co by mu w tym przeszkadzało, co by go wstrzymywało. Nic mu nie przeszkodzi.

94
{"b":"98562","o":1}