Литмир - Электронная Библиотека
A
A

CZĘŚĆ V. Domaine de la Cade Wrzesień 1891

ROZDZIAŁ 34

Poniedziałek, 21 września 1891

Leonie ziewnęła i otworzyła oczy. Przeciągnęła się, wyprostowała szczupłe ramiona nad głową, a potem ułożyła się wygodniej na miękkich białych poduszkach. Chociaż wieczorem przesadziła z blanquette de Li-moux, spała doskonale. A może właśnie dlatego?

Pokój Żółty w świetle dnia przedstawiał się bardzo ładnie. Jakiś czas leżała spokojnie, przyglądając mu się z przyjemnością i wsłuchując w rzadkie odgłosy, mącące wiejską ciszę – ptasie trele, szum wiatru trącającego gałęzie, jakieś szmery. Och, znacznie milsza pobudka niż o szarym brzasku w Paryżu, przy wtórze metalicznych zgrzytów, dobiegających z dworca Saint-Lazare.

O ósmej Marieta przyniosła tacę ze śniadaniem. Postawiła ją na stoliku przy oknie, a następnie odciągnęła zasłony, wpuszczając do pokoju załamane przez szybki promyki słońca. Na błękitnym niebie, nad fioletowymi paskami płynęły kremowe obłoczki.

– Dziękuję, Marieto. Nie będę potrzebowała pomocy.

– Tak, madomaisela.

Leonie odrzuciła kołdrę, usiadła na łóżku i wymacała stopami ranne pantofle. Wstała, spryskała twarz wodą, włożyła niebieski kaszmirowy pe-niuar i usiadła przy stoliku pod oknem. Czuła się jak wielka dama. Nieczęsto zdarzało jej się jeść śniadanie w sypialni. Jedynie wówczas, gdy mamę odwiedzał pan du Pont.

Uniosła pokrywę dzbanka z gorącą kawą, uwalniając, jak dżinna z czarodziejskiej lampy, rozkoszny aromat świeżo zmielonych ziaren. Obok stał dzbanuszek mleka z pianką i miseczka kostek cukru. Przy niej srebrne szczypce. Pod wyprasowaną lnianą serwetką dziewczyna znalazła talerz jeszcze ciepłego białego chleba ze złocistą skórką. Posmarowała go cudownie kremowym masłem, a potem miała do wyboru trzy różne dżemy, każdy w osobnej miseczce z porcelany. Oprócz kawy mogła się napić także kompotu jabłkowego.

Jedząc, patrzyła na ogród. Nad doliną zawisła siwa mgła. Tuż nad Wierzchołkami drzew. Bliżej pięknie utrzymane trawniki wygrzewały się w pierwszych promieniach wrześniowego słońca. Po wietrze, który się srożył poprzedniego dnia, nie zostało ani śladu.

Włożyła gładką wełnianą spódnicę oraz bluzkę ze stójką, wzięła w rękę broszurkę, którą Anatol wyszukał dla niej poprzedniego wieczoru i wyruszyła do biblioteki. Miała zamiar sama ją zwiedzić, rozejrzeć sie wśród zakurzonych stert i lśniących rzędów najróżniejszych opasłych tomiszczy. Gdyby ktoś podważał jej prawo do przebywania w bibliotece, choć nie widziała takiego powodu, skoro Izolda wyraźnie prosiła gości, by się w Domaine de la Cade czuli jak w domu, miała usprawiedliwienie: zamierzała odłożyć na miejsce książeczkę pana Baillarda.

Wyszedłszy na korytarz, odniosła wrażenie, że cały dom jeszcze śpi. Żadnego ruchu, szczękania naczyń, pogwizdywania z sypialni Anatola, który nieodmiennie w ten sposób umilał sobie poranną toaletę, nic. Hol na parterze także był całkiem pusty, choć zza drzwi prowadzących do pomieszczeń gospodarczych dobiegały jakieś głosy.

Biblioteka znajdowała się w południowo-zachodnim rogu domu. Docierało się do niej kilkoma mniejszymi korytarzami między salonem a gabinetem. Doprawdy dziwne, że Anatol w ogóle zdołał tam wczoraj trafić. Czasu miał niewiele.

Ostatni korytarz był jasny i dość szeroki, by pomieścić kilka przeszklonych gablot na ścianach. W pierwszej wystawiono porcelanę z Marsylii oraz Rouen, w drugiej niewielki i z pewnością bardzo stary couirasse, a więc pancerz, a także dwie szable, floret podobny do tego, którym z lubością fechtował się Anatol i muszkiet. W trzeciej, najmniejszej, wyeksponowano na niebieskim aksamicie całą kolekcję odznaczeń i wstęg wojskowych. Nic nie zdradzało, kto został nimi nagrodzony, toteż Leonie przyjęła, że należały do wujka Jules'a.

Uchyliła drzwi do biblioteki tylko na tyle, by się przez nie prześliznąć. Natychmiast gdy tylko weszła do wnętrza, ogarnął ją spokój i nastrój skupienia. W powietrzu unosił się zapach pszczelego wosku i atramentu oraz przykurzonych bibularzy. Pomieszczenie było znacznie większe, niż oczekiwała, z oknami wychodzącymi na północ i na zachód. Kotary z ciężkiego niebieskiego brokatu, mieniącego się złotem, opadały fałdami na posadzkę spod samego sufitu. Stukanie jej obcasów wsiąkło w gruby owalny dywan, leżący pośrodku. Stał na nim wysoki stół, na którym dałoby się rozłożyć nawet najbardziej opasłe tomisko. Na blacie pysznił się kałamarz, obok niego pióro na skórzanej podkładce do pisania – oraz świeża suszka.

Leonie rozpoczęła poszukiwania od najdalszego kąta. Półka za półką, rząd za rzędem czytała nazwiska autorów i tytuły na grzbietach książek, przesuwając palcem po skórzanych oprawach. Od czasu do czasu, gdy któraś pozycja szczególnie ją zaciekawiła, przyglądała się jej uważniej.

W ten sposób znalazła przepiękny mszał z podwójnym, bogato zdobionym klipsem, wydrukowany w Tours. Wewnętrzne strony okładki ozdobiono pysznym, zielono-złotym wzorem, a poszczególne strony oddzielono cieniuteńkimi pergaminami. Na stronie tytułowej odczytała ręcznie wpisane imię i nazwisko swojego zmarłego wuja. Pod spodem widniała data jego bierzmowania.

Na kolejnej półce odkryła pierwsze wydanie „Voyage autour de ma chambre" Maistre'a. Książka była zniszczona, miała pozaginane rogi i połamaną okładkę, całkiem odmiennie niż nietknięty egzemplarz Anatola. W innym miejscu natknęła się na kolekcję wydań związanych z religią oraz dzieł żarliwie występujących przeciwko wierze, jakby jedne z drugimi miały się wzajemnie równoważyć.

Na półkach poświęconych współczesnej literaturze francuskiej znalazła komplet „Rougon-Macąuartów" Zoli, a oprócz tego – Flauberta, Maupassanta i Huysmansa – innymi słowy, wiele imponujących tekstów intelektualnych, do których Anatol na próżno ją zachęcał. Nawet pierwsze wydanie powieści „Czerwone i czarne" Stendhala. Było tam także kilka dzieł w tłumaczeniach, ale nic, co by jej szczególnie przypadło do gustu, może poza przekładami Baudelaire'a, który wziął na warsztat dzieła Edgara Allana Poego. Za to, niestety, nic a nic autorstwa pani Radcliffe albo pana Le Fanu.

Nudy.

W innym kącie stanęła przed półkami, na których zgromadzono książki poświęcone lokalnym wydarzeniom historycznym. Zapewne właśnie tam Anatol wynalazł książeczkę pana Baillarda. Dziwna atmosfera panowała w tym ciemnawym zakątku. Zakurzona wilgoć, dławiąca w gardle.

Leonie rzuciła okiem na rzędy grzbietów, szybko znalazła literę B, ale ze zdziwieniem stwierdziła, że na półce nie ma wolnego miejsca. Mimo wszystko wetknęła cienką książeczkę tam, gdzie jej zdaniem powinna stać. Wykonawszy zadanie, odwróciła się do drzwi.

Dopiero wtedy zauważyła, wysoko na ścianie, na prawo od drzwi, cztery przeszklone gabloty, pełne woluminów, które najpewniej uznano za cenniejsze niż pozostałe. Ponieważ w bibliotece znajdowała się schodkowa drabinka na kółkach, przymocowana do mosiężnej poręczy, pozostało jedynie skorzystać z okazji. Dziewczyna musiała pchnąć z całej siły, żeby ruszyć konstrukcję z miejsca, ale potem poszło już gładko. Ustawiła schodki w najdogodniejszym punkcie i – ostrożnie, mimo taftowych halek, krępujących ruchy, wspięła się na przedostatni stopień. Przyciskając kolana do krawędzi ostatniej deski, zajrzała do gabloty. Niewiele zobaczyła, bo w środku panowały egipskie ciemności, a w szybie odbijały się wysokie okna, dopiero gdy osłoniła twarz rękami, zdołała odczytać napisy na grzbietach.

Na pierwszym widniało nazwisko autora Eliphas Levi oraz tytuł: „Dogme et rituel de la haute magie". Zaraz obok „Traite methodique de Science Occulte". Półkę wyżej jeszcze kilka dzieł Papusa, a obok inne nazwiska: Court de Gobelin, Etteilla i MacGregor Mathers. Nie czytała żadnego z tych autorów, ale wiedziała, że są okultystami uważanymi za wywrotowców. Regularnie pisywały o nich gazety i periodyki.

Już miała zejść, gdy jej uwagę przyciągnął tomik oprawiony w czarną skórę, ani szczególnie zdobiony, ani bogaty, ustawiony okładką, nie grzbietem w stronę szkła. Na niej złotymi literami wyryto nazwisko jej wuja, a pod nim tytuł: „Les Tarots".

ROZDZIAŁ 35

Paryż

Zanim niechętny świt, spętany sinym dymem, zajrzał do biur komisariatu policji w ósmej dzielnicy przy rue de Lisbonne, wszyscy już byli poirytowani.

Ciało kobiety zidentyfikowanej jako madame Marguerite Vernier zostało znalezione krótko po dwudziestej pierwszej, w niedzielę, dwudziestego września. Policję zawiadomiono o fakcie morderstwa z jednej z nowych publicznych budek telefonicznych na rogu rue de Berlin i rue d'Amsterdam. Dzwonił jakiś reporter z „Le Petit Journal".

Wziąwszy pod uwagę fakt, że zmarła była powiązana z bohaterem wojennym, generałem du Pont, sprawę złożono w ręce prefekta Laboughe'a, który został specjalnie w tym celu wezwany z wiejskiej posiadłości.

Wmaszerował do komisariatu wściekły jak wszyscy diabli i rzucił na biurko inspektora Thourona plik porannych gazet.

– Co to ma znaczyć?! – zagrzmiał, wskazując palcem tytuły wołające: „Morderstwo Carmen!", „Bohater wojenny zatrzymany!", „Sprzeczka kochanków kończy się zabójstwem!".

Thouron wstał, z szacunkiem przywitał szefa, po czym zdjął inne gazety z jedynego krzesła, na którym jeszcze można było usiąść w dusznym, ciasnym pomieszczeniu. Bez przerwy czuł na sobie palące spojrzenie przełożonego. Wreszcie prefekt usiadł, zdjął jedwabny cylinder i oparł dłonie na główce laski. Drewniane oparcie krzesła skrzypnęło ostrzegawczo, ale się nie poddało.

– I cóż, Thouron? – zapytał prefekt, gdy tylko inspektor wrócił na swoje miejsce. – Jak pan mi to wytłumaczy? Skąd znają szczegóły? Czy któryś z pańskich ludzi nie potrafi utrzymać języka za zębami?

Po inspektorze widać było, że w nocy nie zmrużył oka. Pod oczami miał sine cienie, wąs mu opadł smętnie, a na brodzie pojawiła się kłująca szczecina.

– Nie przypuszczam, proszę pana – odrzekł. – Reporterzy byli na miejscu przed nami.

Laboughe przyjrzał mu się spod siwych krzaczastych brwi.

– Dostali cynk?

40
{"b":"98562","o":1}