Литмир - Электронная Библиотека
A
A

CZĘŚĆ VI. Rennes-le-Chateau Październik 2007

ROZDZIAŁ 44

Wtorek, 30 października 2007

Następnego ranka Meredith obudziła się z pulsującym bólem głowy. Wszystko przez wino. szepty wiatru i szalone sny.

Nie miała ochoty myśleć o nocnych zdarzeniach, o zwidach i duchach, ani też o tym, co by to mogło znaczyć. Musiała się skupić. Przyjechała tutaj w konkretnym celu, miała określoną pracę do wykonania i tylko to ją powinno zajmować.

Stała pod prysznicem, aż zabrakło ciepłej wody, połknęła dwa proszki przeciwbólowe, wypiła butelkę wody. Energicznie wytarła włosy ręcznikiem, wciągnęła na siebie dżinsy i wygodny czerwony sweter. Zeszła na śniadanie. Pochłonęła gigantyczną ilość jajecznicy na bekonie, zagryzła bagietką, popiła czterema kubkami mocnej, słodkiej, francuskiej kawy i wreszcie odżyła.

Wróciwszy do pokoju, raz jeszcze sprawdziła zawartość torebki: telefon komórkowy, aparat fotograficzny, notatnik, pióro, okulary przeciwsłoneczne oraz mapa najbliższej okolicy. Dobrze. Odrobinę zdenerwowana zeszła na spotkanie z Halem. Do recepcji stała kolejka. Hiszpańskie małżeństwo skarżyło się, że brakuje im ręczników, jakiś francuski biznesmen uznał, że rachunek jest większy, niż powinien, a przy stanowisku boja piętrzyła się góra bagaży czekających na wyniesienie do autokaru wiozącego angielskich turystów do Andory. I ani śladu Hala. W zasadzie była przygotowana na to, że go nie zastanie. W świetle dnia, bez wsparcia alkoholu, sprawy wyglądają inaczej. Mógł pożałować impulsu, który kazał mu się umówić z obcą osobą. A jednocześnie miała nadzieję, że jednak przyjdzie. Trudno, nie ma sprawy. Nic wielkiego. Wystawił ją do wiatru i tyle. Z drugiej strony… szkoda.

Zajęła się oglądaniem zdjęć i obrazów, zdobiących ściany holu. Standardowe olejne malowidła, jakie znaleźć można w każdym wiejskim hoteliku. Krajobrazy, zamglone wieże, pasterze, góry nic szczególnego. Bardziej interesujące okazały się fotografie, wyraźnie tak dobrane, by Wzmocnić nastrój fin de siecle'u. Głównie były to portrety, w sepii, brązach i szarościach. Kobiety o poważnych twarzach, smukłych taliach, szerokich spódnicach i wysoko upiętych włosach. Mężczyźni – wąsaci i brodaci, ustawieni w oficjalnych pozach, patrzący prosto w obiektyw.

Omiotła ściany spojrzeniem, zyskując ogólne pojęcie o charakterze zdjęć, ale nie przyglądając się żadnemu w szczególności. Do chwili gdy przyciągnął jej wzrok jeden z portretów, zawieszony pod krzywizną schodów nad fortepianem. Na tym zdjęciu, w brązach i bieli, oprawionym w czarna ramę, uszczypaną na rogach, widniał rynek Rennes-les-Bains. Podeszła bliżej. W środkowej części kadru siedział na zdobionym metalowym krześle mężczyzna o czarnych wąsach i równie ciemnych włosach, odgarniętych z czoła. Laskę i cylinder oparł na kolanach. Za jego lewym ramieniem stalą piękna kobieta o eterycznej urodzie, szczupła i elegancka, w doskonale skrojonym ciemnym żakiecie, bluzce ze stójką i długiej spódnicy. Krótką czarną woalkę miała podniesioną, dzięki czemu widać było jasne włosy, upięte w artystyczny kok. Smukłe palce, obciągnięte czarną rękawiczką, wsparła lekko na ramieniu towarzysza. U drugiego boku mężczyzny widniała młoda dziewczyna o kręconych włosach, upchniętych pod kapeluszem, w samodziałowym żakieciku o mosiężnych guzikach i aksamitnych wykończeniach.

Gdzieś już ją widziałam.

Przyjrzała się dziewczynie uważniej. Było w jej śmiałym, szczerym spojrzeniu coś, co przyciągało wzrok i budziło echo wspomnień. Czy przypominała kogoś z innej fotografii? Z obrazu? Z pocztówki? Meredith przesunęła na bok ciężki stołek, stojący przy fortepianie, i podeszła bliżej, przyjrzała się fotografii dokładniej, usiłując rozgryźć, skąd zna tę osobę. Nic z tego. Pamięć odmówiła współpracy. Dziewczyna była olśniewająco piękna, z tą szopą loków, wyzywającą bródką i oczami, które zaglądały patrzącemu w serce.

Jeszcze raz dokładnie przyjrzała się mężczyźnie. Nietrudno było dostrzec rodzinne podobieństwo. Siostra i brat? Takie same długie rzęsy, bezpośrednie spojrzenie, przechylenie głowy. Druga kobieta była jakoś mniej wyraźna. Nie tylko w kolorystyce, przez jasne włosy, ale z powodu wrażenia, jakie wokół siebie roztaczała. Choć stała blisko tamtej dwójki, wydawała się nieobecna. Jakby lada chwila mogła zniknąć. Przywodziła na myśl Melizandę De-bussy'ego. Emanowała sugestią przynależności do innego miejsca i czasu.

Meredith serce zabiło mocniej. Takie samo wrażenie zapamiętała z tych chwil, kiedy patrzyła na matkę, gdy jako dziewczynka zaglądała jej w oczy. Czasem twarz Jeanette była zadumana i łagodna. Kiedy indziej -rozzłoszczona, wykrzywiona gniewem. Ale zawsze, nieodmiennie, w chwilach lepszych i gorszych, młoda kobieta wyglądała na trochę nieobecną. jakby myślami była gdzieś indziej, skupiona na ludziach, których nikt poza nią nie widzi, i na słowach, które tylko ona jedna słyszy.

Dosyć tego.

Żadnego pogrążania się w nieciekawych wspomnieniach. Meredith uniosła fotografię, szukając potwierdzenia, ze faktycznie przedstawia ona Rennes-les-Bains, a może jakiejś daty czy innych informacji.

Pomarszczony brązowy papier odchodził od ramy. ale duże czarne litery na zdjęciu pozostały wyraźne. RENNES-LES-BAINS, PAŹDZIERNIK 1891. Niżej oznaczenie studia fotograficznego. EDITIONS BOLI-SOUET. Ciekawe.

I jeszcze trzy nazwiska.

MADEMOISELLE LEONIE VERNIER, MONSIEUR ANATOLE VERNIER, MADAME ISOLDE LASCOMBE. Meredith dostała gęsiej skórki. Na tamtym grobie w najdalszym rogu cmentarza w Rennes-les-Bains stało napisane jak byk: Lascombe-Bousquet. I teraz, na fotografii, znów te same dwa nazwiska razem.

Dziewczyna i mężczyzna to prędzej rodzeństwo niż małżeństwo, bo jednak podobni do siebie. Kobieta robiła wrażenie osoby, która już niejedno w życiu widziała i poznała niebezpieczeństwo. Raptem Meredith olśniło. Przypomniała sobie, gdzie widziała Vernierów. Wnętrze paryskiej kawiarenki, Le Petit Chablisien, tam, na tej ulicy, na której kiedyś mieszkał Debussy. Z jednej fotografii ponuro spogląda kompozytor, a obok niego wisi zdjęcie właśnie tego mężczyzny i tej samej uderzająco pięknej dziewczyny, tylko w towarzystwie innej, starszej kobiety.

Szkoda, że wtedy nie zwróciła większej uwagi na ten portret… Przez chwilę walczyła z chęcią, by zadzwonić do restauracji i zapytać, czy wiedzą cokolwiek na temat rodziny, której zdjęcie powiesili u siebie w lokalu. Po namyśle zrezygnowała z tego zamiaru. Taka rozmowa, po francusku, na dodatek przez telefon, mogłaby się okazać niewykonalna.

Na obraz fotografii nałożył się drugi, trochę jak błyszczący cień, dziewczyna i chłopak, para, która była kiedyś i która jest również teraz. Przez mgnienie oka wiedziała, a w każdym razie tak jej się wydawało, jak, a może nawet dlaczego, te dwie historie są ze sobą powiązane.

Odwiesiła zdjęcie. Na pewno będzie można je pożyczyć. Przesuwając stołek na miejsce, dostrzegła, że klapa fortepianu jest otwarta. Jasne klawisze, trochę pożółkłe i wyszczerbione na krawędziach, przypominały stare zęby.

Instrument z końca dziewiętnastego wieku, oceniła Meredith. Boudoir Grand Bliithnera.

Stuknęła w środkowe C. Odezwał się głośny, czysty dźwięk. Rozejrzała się na boki, odrobinę speszona, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wszyscy zajęci byli własnymi sprawami. Nadal stojąc, jakby to ją, w razie potrzeby, usprawiedliwiało, Meredith zagrała gamę a-moll. Potem kilka oktaw lewą ręką i arpeggio prawą. Spodobał jej się chłodny dotyk klawiszy.

Znajomy, bliski.

Stołek z ciemnego mahoniu miał pod skrzynią rzeźbione nóżki, a siedzenie obito czerwonym welurem ze szlakiem miedzianych ćwieków dookoła wieka. Przeglądanie cudzych kolekcji nut było równie kuszące, jak czytanie tytułów książek na półce w czyimś mieszkaniu, gdy gospodarz na chwilę wyjdzie z pokoju. Mosiężne zawiasy zgrzytnęły, ze schowka podniósł się zapach drewna i dawnej muzyki. W środku leża! schludnie ułożony stosik partytur i osobnych kartek z nutami. Przejrzała je. uśmiechając się pod nosem, gdy odkryła „Światła księżyca" i „Zatopioną katedrę" w charakterystycznych bladożółtych okładkach od Duranda. Oczywiście był też Beethoven i sonaty Mozarta, a także, rzecz jasna, „Das Wohltemperierte Klavier" Ba cha, oba tomy. Poza tym trochę klasyki europejskiej, kilka wprawek i dwa utwory Offenbacha: operetka „Życie paryskie" oraz „Gigi".

– Śmiało! – usłyszała za plecami męski głos. – Chętnie posłucham.

– Hal!

Puszczone wieko stołka zamknęło się z hukiem.

Hal wyglądał dużo lepiej niż poprzedniego wieczoru. Był uśmiechnięty, z jego twarzy zniknęło przykre napięcie i smutek, nie był już taki strasznie blady.

– Wyglądasz na zaskoczoną. Myślałaś, że cię wystawię?

– Nie, skąd… – Uśmiechnęła się szeroko. – No, może taka myśl przemknęła mi przez głowę.

Otworzył szeroko ramiona.

– Jestem. Zwarty i gotowy.

Przez chwilę stali, patrząc na siebie bez słowa. Potem Hal nachylił się i cmoknął Meredith w policzek.

– Przepraszam za spóźnienie. – Oszczędnym gestem wskazał fortepian. – Zagrasz coś?

– Nie, nie – odmówiła Meredith stanowczo. – Teraz nie.

Gdy szli przez hol, zastanowiła się nad zapachem mydła Hala i jego wody po goleniu. Jakby znajome. Przyjemne.

– Masz pojęcie, gdzie zacząć jej szukać? – zapytał.

– Kogo? – spojrzała na niego mało przytomnie.

– Lilly Debussy – odparł zaskoczony. – Zdawało mi się, że takie miałaś na dzisiaj plany.

Spiekła raka.

– Tak, jasne. Jak najbardziej. – Głupio jej się zrobiło, że wyobrażała sobie nie wiadomo co. Tak czy inaczej, nie miała zamiaru zdradzać drugiego powodu przyjazdu do Rennes-les-Bains. Powodu prawdziwszego niż pierwszy. Był zbyt osobisty. Na szczęście Hal się go z pewnością nie domyślił. Przecież nie jest jasnowidzem. – Jak najbardziej – powtórzyła. Jestem na tropie pierwszej pani Debussy. Jeżeli Lilly kiedykolwiek tu była, dowiem się, kiedy i dlaczego.

– Pojedziemy moim wozem?- Hal uśmiechnął się i zmrużył oko. Zawiozę cię, dokąd każesz.

Meredith zastanowiła się nad propozycją. Łatwiej byłoby robić notatki, rozglądać się po okolicy, sprawdzać mapę.

53
{"b":"98562","o":1}