Литмир - Электронная Библиотека
A
A

CZĘŚĆ VIII. Hotel de la Cade Październik 2007

ROZDZIAŁ 63

Wtorek, 30 października 2007

Meredith zobaczyła Hala, zanim on ją dostrzegł. Serce zabiło jej szybciej. Siedział w jednym z trzech niskich foteli, ustawionych przy stoliku, ubrany tak samo jak wcześniej w dżinsy i biały T-shirt, tylko zamiast niebieskiego swetra miał beżowy. Odgarnął włosy z twarzy.

Uśmiechnęła się, widząc ten gest, który był jej już dobrze znajomy. Puściła drzwi, zamknęły się za nią same.

Gdy podeszła bliżej, Hal wstał.

– Cześć – powiedziała, siadając obok. – Jak minęło popołudnie?

– Bywało lepiej – rzekł, całując ją w policzek. Ruchem ręki wezwał kelnera. – Co dla ciebie?

– Tamto wino, które poleciłeś mi wczoraj, było bardzo smaczne.

– Une bouteille du Domaine Begude, s'il vous plait, Georges – zamówił. – Et trois verres.

– Trzy kieliszki? – zdziwiła się Meredith.

Hal spochmurniał.

– Przy wejściu wpadłem na stryja. Najwyraźniej uznał, że nie będziesz miała nic przeciwko ciut większemu towarzystwu. Podobno rozmawialiście wcześniej. Kiedy wspomniałem, że mamy zamiar wypić drinka, od razu się wprosił.

– To nie tak – zaprotestowała. – Zapytał mnie, czy wiem, dokąd pojechałeś, i tyle.

– Jasne.

– Trudno to nazwać rozmową. – Pochyliła się, opierając dłonie na kolanach. – Mów, co się działo.

Hal zerknął na drzwi.

– Wiesz co, zjedzmy razem kolację, dobrze? Wtedy pogadamy. Nie chcę zaczynać teraz, skoro za parę minut zjawi się stryj. W stosownej chwili będziemy mogli się ulotnić. Co ty na to?

– Super. – Uśmiechnęła się szeroko. Nie jadłam obiadu. Umieram z głodu.

Hal wstał wyraźnie zadowolony.

– Zamówię stolik. Zaraz wracam.

Odprowadziła go wzrokiem. Miał szerokie bary. W progu przystanął obejrzał się, jakby czuł na sobie jej spojrzenie. Chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. Potem Hal uśmiechnął się lekko i zniknął w korytarzu.

Teraz z kolei Meredith odgarnęła grzywkę z czoła. Skóra ją paliła w gardle jej zaschło, za to dłonie miała wilgotne. Pokręciła głową z polito waniem. Jak ostatnia smarkula.

Georges przyniósł zamówione wino w kubełku z lodem, ustawił całość na stojaku, po czym nalał trunku do kieliszka w kształcie tulipana.

Wypiła kilka łyków duszkiem, jakby to była woda. Powachlowała się kartą alkoholi.

Rozejrzała się po wnętrzu, powiodła wzrokiem po półkach na książki sięgających od podłogi do sufitu. Ciekawe, czy Hal wiedział, które przetrwały pożar. O ile w ogóle były tu jakieś tomy z oryginalnej biblioteki. Przyszło jej do głowy, że w którymś z nich mogłaby znaleźć jakieś powiązania między Lascombe'ami a rodem Vernierów, zwłaszcza w odniesieniu do kart tarota, drukowanych przez rodzinę Bousąuetów. O ile książki nie pochodziły, wszystkie jak leci, z wyprzedaży vide-grenier.

Spojrzała za okno. Na zewnątrz zapadł już mrok. Daleko, na krawędziach trawników, odcinały się od jaśniejszego nieba ostre sylwetki drzew, rozkołysana armia cieni.

W pewnym momencie poczuła na sobie czyjś wzrok, jakby ktoś jej się przyglądał zza okna. Zmrużyła oczy, ale nikogo nie dostrzegła.

Wtedy uświadomiła sobie, że istotnie ktoś jej się przygląda. Usłyszała kroki za plecami. Przeszedł ją miły dreszcz. Oczy rozbłysły. Uśmiechnęła się, odwróciła.

Zamiast Hala zobaczyła jego stryja, Juliana Lawrence'a. Rozchodził się od niego delikatny zapach whisky. Zawstydzona Meredith natychmiast zmieniła wyraz twarzy i zaczęła się podnosić.

– Proszę nie wstawać. – Naturalnym gestem położył dłoń na jej ramie

niu.

Usiadł w fotelu po prawej, zanim zdążyła mu powiedzieć, że to miejsce Hala. Nalał sobie wina.

– Sante. – Uniósł kieliszek. – Mój bratanek znowu zniknął?

– Poszedł zarezerwować stolik na kolację.

Grzecznie, uprzejmie i nic poza tym.

Julian miał na sobie jasny płócienny garnitur oraz niebieską koszulę bez krawata. Tak jak za każdym razem, gdy go spotykała, robił wrażenie swobodnego i opanowanego, tyle tylko, że tym razem był lekko zaczerwieniony. Wzrok Meredith powędrował ku lewej ręce mężczyzny, wspartej na oparciu fotela. Dłoń zdradzała jego wiek, raczej pod sześćdziesiątkę niz czterdzieści kilka, na które by go oceniła po sylwetce i zachowaniu. Nie nosił obrączki.

Wróciła wzrokiem do twarzy. Nadal patrzył na nią bez zmrużenia powiek.

Zupełnie jak Hal. Odepchnęła od siebie porównanie, które samo się nasuwało.

Julian odstawił kieliszek na stół.

– Co pani wie o kartach tarota? – zapytał.

Zaskoczył ją całkowicie. Wpatrywała się w niego bez słowa, rozważając, jakim cudem przyszło mu do głowy poruszyć akurat ten temat. W następnej chwili pomyślała o fotografii, którą ukradła ze ściany w holu, o talii, którą dostała od Laury, o miejscach odwiedzonych w sieci i o powiązaniu wszystkiego tego z nutami, z muzyką. Nie mógł o tym wiedzieć, nie było sposobu. A mimo to zaczerwieniła się po uszy, jakby ją przyłapał na gorącym uczynku. Co gorsza, widziała wyraźnie, że bawi go jej zmieszanie.

– Oglądałam Jane Seymour w „Żyj i pozwól umrzeć" – rzuciła lekko. -

Na tym się moja wiedza kończy.

– Ach, piękna Solitaire! – Uniósł brwi.

Meredith milczała.

– Ja, dla odmiany – podjął po chwili – jestem zafascynowany historią tarota, choć nie wierzę, by wróżenie było dobrym sposobem na planowa

nie życia.

Głos też miał podobny do Hala. I tak samo przeciągał słowa, jakby każde było szczególne. Główna różnica polegała na tym, że Hal miał szczerą naturę, najmniejszą emocję widać było u niego jak na dłoni, gdy tymczasem Julian wydawał się stale ukrywać za szyderstwem. Sarkastyczny facet.

Zerknęła w stronę drzwi, niestety, ciągle zamkniętych.

– Czy zna pani reguły interpretacji tarota?

– Nie bardzo – odparła, nie chcąc drążyć tematu.

– Naprawdę? Odniosłem wrażenie, że to dla pani nie pierwszyzna. Hal powiedział, że w czasie waszej wycieczki do Rennes-le-Chateau wypłynął temat tarota. – Lekko wzruszył ramionami. – Może źle zrozumiałem.

Meredith gwałtownie szukała w myślach. Owszem, ostatnio miała tarota w głowie w zasadzie bez przerwy, ale jakoś nie mogła sobie przypomnieć, żeby rozmawiała na ten temat z Halem. Julian w dalszym ciągu nie spuszczał z niej wzroku, trochę jakby rzucał jej wyzwanie.

W końcu musiała coś powiedzieć, żeby przerwać krępującą ciszę.

– O ile mi wiadomo, przyjmuje się, że choć karty teoretycznie układa

ją się przypadkowo, sam proces tasowania jest sposobem na ujawnienie

niewidocznych powiązań.

– Słuszna uwaga. – Sekunda przerwy. – Czy kiedyś pani wróżono? Wyrwał jej się cichy śmiech.

– Dlaczego pan pyta?

– Z czystej ciekawości.

Dłuższą chwilę przyglądała mu się bez słowa, zła, że tak łatwo zbija ją z pantałyku.

Ktoś położył jej dłoń na ramieniu. Drgnęła, obejrzała się – i tym razem zobaczyła uśmiechniętego Hala.

– Wybacz – rzucił – nie chciałem cię przestraszyć.

Kiwnął głową stryjowi i usiadł w trzecim fotelu, naprzeciwko Meredith. Wyjął butelkę z wiaderka, nalał sobie wina.

– Właśnie rozmawialiśmy o kartach tarota – powiedział Julian.

– Tak? – Hal przeniósł wzrok z jednego na drugie. – A konkretnie? Meredith zajrzała mu głęboko w oczy i straciła wszelką nadzieję. Nie miała ochoty dyskutować o tarocie, Hal natomiast uważał, że w ten sposób uniknie roztrząsania wizyty na komisariacie.

– Właśnie pytałem panią, czy kiedykolwiek wróżono jej z kart. I czekam na odpowiedź.

Uświadomiła sobie, że jeśli nie zmieni tematu natychmiast, rozmowa potoczy się dalej tym samym torem.

– Owszem, rzeczywiście. – Starała się mówić tonem pozbawionym emocji. – Wróżono mi dwa dni temu, w Paryżu. Pierwszy i, jak dotąd, ostatni raz.

– Czy to było przyjemne doświadczenie?

– Na pewno interesujące. A panu ktoś wróżył z kart?

– Proszę mi mówić po imieniu, nalegam.

Meredith dostrzegła na jego twarzy przelotny wyraz rozbawienia, zmieszany z czymś, czego nie potrafiła zdefiniować. Z wytężoną uwagą?

– A odpowiadając na pani pytanie, nie. Nikt mi nigdy nie wróżył z kart, choć przyznaję, interesuje mnie symbolika związana z tarotem.

Czyli intuicja jej nie zawiodła. To nie była ot, taka sobie, grzecznościowa wymiana zdań. Ta rozmowa miała głębszy sens i cel. Meredith pociągnęła łyk wina i przywołała na twarz obojętny wyraz.

– Naprawdę?

– Tak, tak. Na przykład, symbolika numerów, szalenie interesujący temat.

– O tym też wiem niewiele. Tyle co nic.

Julian sięgnął do kieszeni.

Meredith stężała. Jeśli wyciągnie talię kart, to koniec. Wytrzymał jej wzrok, po czym wyjął paczkę gauloise'ów i zapalniczkę Zippo.

– Papierosa? – spytał, podsuwając jej paczkę. – Obawiam się, że trzeba

będzie wyjść na zewnątrz.

Zła, że pozwoliła tak z siebie zakpić, mało tego, że dopuściła, by to było widać, pokręciła głową.

– Nie palę.

– Bardzo mądrze. – Odłożył papierosy i zapalniczkę na blat. – Symbolika numerów – podjął – choćby w kościele w Rennes-le-Chateau, jest fascynująca.

Meredith rzuciła okiem na Hala, mając nadzieję, że on coś powie, ale nie, siedział cicho, zapatrzony w przestrzeń.

– Nie zauważyłam.

– Naprawdę? A warto zwrócić na to uwagę. Istotną liczbą wydaje się dwadzieścia dwa. Napotykamy ją tam zadziwiająco często.

Mimo całej antypatii do mężczyzny temat ją zaciekawił. Chętnie by usłyszała, co Julian ma do powiedzenia. Ale też nie chciała się zdradzić ze swoim zainteresowaniem.

– W jakiej postaci?

– Na początek na kropielnicy, zaraz przy wejściu. Widziała ją pani? Tę z Asmodeuszem.

Kiwnęła głową.

– Asmodeusz uważany był za jednego ze strażników świątyni Salomona, która została zniszczona w roku pięćset dziewięćdziesiątym ósmym przed naszą erą. Jeżeli dodamy każdą cyfrę do następnej, pięć plus dziewięć, plus osiem, otrzymamy dwadzieścia dwa. Wie pani, że w tarocie są dwadzieścia dwa arkana większe?

73
{"b":"98562","o":1}