Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wiem.

– No właśnie.

– I gdzie jeszcze występuje liczba dwadzieścia dwa?

– Dwudziestego drugiego lipca obchodzimy dzień Marii Magdaleny, właśnie tej świętej, której oddano pod opiekę kościół w Rennes-le-Chateau. Jej figura znajduje się pomiędzy trzynastą i czternastą stacją drogi krzyżowej, a wizerunki na dwóch z trzech witraży za ołtarzem. Kolejnym interesującym elementem układanki jest Jacques de Molay, ostatni wielki mistrz zakonu templariuszy. Mówi się, głośno i od dawna, o powiązaniach templariuszy z Beżu z miejscowością po drugiej stronie doliny. Molay był dwudziestym drugim wielkim mistrzem Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i świątyni Salomona. Warto przypomnieć tę nazwę w pełnym brzmieniu. Francuska transkrypcja słów Chrystusa umierającego na krzyżu, Elie, Elie, lamah sabactani, Boże mój, Boże, czemuś mię opuścił, ma dwadzieścia dwie litery. I stanowi otwarcie psalmu dwudziestego drugiego.

Interesujące to było, owszem, ale jednak cokolwiek abstrakcyjne. A przede wszystkim po co właściwie Julian Lawrence w ogóle o tym opowiadał? Chciał zobaczyć jej reakcję? Odkryć, ile naprawdę wie o tarocie?

I co najważniejsze: dlaczego?

– No i, w końcu, proboszcz parafii w Rennes-le-Chateau zmarł dwudziestego drugiego stycznia. W tysiąc dziewięćset siedemnastym roku. Podobno jego ciało usadzono na tronie, w belwederze w jego posiadłości, i mieszkańcy wioski przyszli go pożegnać; każdy z nich odrywał jeden chwost z rąbka księżej sukienki. Można sobie wyobrazić, że wyglądał mniej więcej jak król denarów z talii Waite'a. – Rozłożył ręce. – A jeśli się doda dwa do dwóch, plus rok jego śmierci, uzyskamy…

Cierpliwość Meredith się wyczerpała.

– Umiem liczyć – mruknęła pod nosem i odwróciła się do Hala. – Na którą zamówiłeś stolik?

– Na dziewiętnastą piętnaście. Za dziesięć minut.

– Oczywiście, gdybym chciał odegrać rolę adwokata diabła podjął Ju lian, ignorując przerwę w wywodzie – powiedziałbym, że można podoh nych wolt dokonać z dowolnie wybraną liczbą.

Wziął w rękę butelkę i nachylił się, by dolać Meredith wina. Zakrył kieliszek dłonią. Hal tylko pokręcił głową. Julian wzruszył ramionam' i resztę z butelki wlał do swojego kieliszka.

– Przecież żadne z nas już dziś nie będzie prowadzić – rzucił mimocho

dem.

Hal zacisnął zęby.

– Nie wiem, czy mój bratanek wspomniał o teorii, według której kościół w Rennes-le-Chateau jest kopią budynku wzniesionego wcześniej na terenach tej posiadłości.

– Naprawdę?

– Można w nim znaleźć dużo wizerunków z tarota. Cesarz, Pustelnik Hierofant, który w ikonografii tarota, jak pani na pewno wie, stanowi symbol Kościoła.

– Nie wiedziałam.

– Niektórzy twierdzą – ciągnął – że Magik stoi w pozie Chrystusa. No i, oczywiście, cztery obrazy stacji z drogi krzyżowej mają w tle wieże, nie wspominając już o samej Tour Magdala na belwederze.

– Wcale niepodobna – wyrwało się Meredith.

Julian pochylił się gwałtownie.

– Do czego niepodobna? – zapytał. W jego głosie brzmiało napięcie, jakby na czymś przyłapał rozmówczynię.

– Do wież w Jerozolimie – powiedziała pierwszą rzecz, jaką jej ślina na język przyniosła.

Uniósł brwi.

– Ani pewnie do żadnej wieży, jaką pani widziała w kartach tarota.

Przy stole zapadła cisza. Hal zdezorientowany przeskoczył wzrokiem z jednego na drugie. Meredith nie bardzo wiedziała, czy jest zakłopotany, czy też zauważył napięcie panujące między nią a jego stryjem i zleje sobie wytłumaczył.

Julian jednym haustem opróżnił kieliszek, odepchnął fotel i wstał.

– Zostawiam was – oznajmił takim tonem, jakby właśnie spędzili upojne pół godzinki w swoim towarzystwie. – Mam nadzieję, że pani nadal będzie się u nas dobrze czuła. – Położył rękę na ramieniu bratanka.

Hal z trudem powstrzymał się od nieprzyjaznego gestu.

– Zajrzyj do biura – dodał Julian -jak się pożegnasz z panią Martin. Chciałbym z tobą omówić parę spraw.

– Dzisiaj?

Julian przyszpilił bratanka wzrokiem.

– Dzisiaj.

Po chwili namysłu Hal kiwnął głową.

Siedzieli w ciszy, dopóki Julian nie wyszedł z baru.

– Nie bardzo rozumiem, jak ty to… – zaczęła Meredith, ale zaraz umil

kła. Zasada numer jeden: nigdy nie krytykuj czyjejś rodziny.

– Jak ja to znoszę? – rzucił Hal gwałtownie. – Odpowiedź brzmi: z wielkim trudem. Gdy tylko skończę to, co mam do załatwienia, zniknę stąd raz na zawsze.

– No, a jak twoje sprawy?

Cala wojowniczość z niego wyparowała. Wstał, wbil ręce w kieszenie. Spojrzał Meredith prosto w oczy.

– Powiem ci przy kolacji.

ROZDZIAŁ 64

Julian zerwał pieczęć z nowej butelki, nalał sobie solidną porcję i ciężko siadł przy biurku, na którym leżała reprodukowana talia.

Bez sensu.

Badał seryjną talię Bousqueta od wielu lat, szukając czegoś szczególnego, jakiegoś ukrytego znaku, klucza, kodu. Poszukiwania oryginalnej zajmowały go od czasu, gdy po raz pierwszy trafił do doliny Aude i usłyszał pogłoski o skarbach ukrytych w górach, pod skałami, a także, co dziwniejsze, pod rzekami.

Po kupnie Domaine de la Cade szybko doszedł do wniosku, z którym zgadzało się wiele innych osób, że wszystkie sensacyjne historie, związane z Rennes-le-Chateau były jednym wielkim przekrętem, a dziewiętnastowieczny renegat, obecny zawsze w samym centrum zdarzeń, proboszcz Sauniere, miał na widoku raczej materialne niż duchowe korzyści.

Z czasem Julian zaczął gromadzić opowieści o tym, jak to talia kart ma wskazać nie tyle pojedynczy grób, ile wręcz cały skarbiec królestwa Wizygotów. A może nawet bogactwa ze świątyni Salomona, wywiezione przez Rzymian w pierwszym wieku naszej ery, a następnie splądrowane przez Wizygotów, gdy Cesarstwo Rzymskie uległo im w piątym wieku naszej ery. Podobno karty zostały ukryte na terenie majątku. Julian utopił w poszukiwaniach skarbu wszystkie pieniądze, do ostatniego grosza. Prowadził systematyczne wykopaliska, począwszy od okolicy ruin wizygockiego grobowca. Teren był trudny, wymagał dużego nakładu pracy, a co za tym idzie, sporych inwestycji.

I ciągle nic.

Gdy oczyścił swoje konto bankowe, zaczął pożyczać z kasy hotelowej. Na tym etapie użyteczny okazał się fakt, że finanse, przynajmniej częściowo, istniały w formie gotówkowej. Z drugiej strony, hotel także musiał zarabiać. Koszty rozkręcenia interesu były ogromne. Jeszcze nie zaczęły się zwracać, a bank już upominał się o spłatę pożyczki. Mimo wszystko Julian stale wyprowadzał pieniądze, zakładając, że w niedługim czasie znajdzie to, czego szuka, a wtedy wszystko będzie jak trzeba.

Osuszył kieliszek do dna.

To tylko kwestia czasu.

Wszystkiemu winien Seymour. Mógł się zdobyć na odrobinę cierpliwości. Zaufać bratu. Nie wtrącać się. Wiedział, że niewiele brakowało.

Spłaciłbym go, pomyślał.

Kiwając głową, pstryknął wieczkiem zapalniczki. Wyjął papierosa, przypalił, zaciągnął się głęboko. Już rozmawiał z policją z Couizy. Powiedziano mu, że lepiej byłoby, gdyby bratanek przestał zadawać pytania. Julian, oczywiście, obiecał rozmówić się z chłopakiem i zaprosił komisarza na kieliszeczek w przyszłym tygodniu.

Sięgnął po butelkę, nalał sobie kolejne dwa łyki. Wrócił myślami do rozmowy w barze. Celowo zachowywał się prostacko, wydało mu się to najkrótszą drogą do wyprowadzenia Amerykanki z równowagi. Nie miała ochoty mówić o tarocie.

Dziewczyna jest bystra. I niebrzydka.

Co ona wie?

Uświadomił sobie, że odgłos, który mu przeszkadza w myśleniu, to bębnienie palcami o blat biurka. Opuścił wzrok na własną dłoń. Obca. Jakby należała do kogoś innego. Zmusił ją do bezruchu.

W zamkniętej szufladzie biurka czekały dokumenty przekazania praw właścicielskich. Wystarczyło podpisać papiery i zwrócić je notariuszowi w Esperazie. Chłopak nie był głupi. Nie miał ochoty zostawać w Domaine de la Cade. Julian doskonale zdawał sobie sprawę, że miałby z nim równie ciężkie przeprawy jak z Seymourem. Dotąd nie naciskał, ale już dość czekania. Pora załatwić sprawy. Od wypadku minęło dużo czasu.

– To nie moja wina – powiedział, przeciągając głoski. Alkohol zaczynał działać.

Powinien jeszcze raz pogadać z dziewczyną. Z tą Amerykanką. Ona coś wie o oryginalnej talii Bousqueta. Inaczej po co by tutaj przyjeżdżała? Jej obecność nie miała nic wspólnego z wypadkiem Seymoura ani z tym żałosnym Halem, ani z hotelowymi finansami. To pewne. Dziewczyna była tutaj z tego samego powodu co on. O nie. Nic z tego. Nie po to odwalał całą brudną robotę, żeby jakaś amerykańska gówniara sprzątnęła mu karty sprzed nosa.

Popatrzył na ciemniejący las. Zapadała noc. Wolnym ruchem wyciągnął rękę do lampy, pstryknął przełącznikiem.

Krzyknął.

Przed nim stał brat. Seymour. Blady, o woskowej cerze, pozbawionej życia, zupełnie jak w kostnicy. Twarz miał poznaczoną bliznami i zmarszczkami, oczy nabiegłe krwią.

Julian zerwał się z fotela, ciężki mebel huknął o podłogę.

– A ty tu skąd?!

Z trąconej szklaneczki wylała się whisky. Odruchowo spojrzał w dół, a gdy znów podniósł wzrok, nie zobaczył nikogo.

Nie uwierzył własnym oczom. Przeskakiwał spojrzeniem z jednego kata w drugi, zerknął w okno – i wtedy zrozumiał.

Przestraszył się własnego odbicia, bladej podobizny w ciemniejącym szkle. Zobaczył siebie, nie brata.

Odetchnął głęboko.

Seymour nie żył. Był martwy. Bez wątpienia. Julian osobiście przyprawił mu drinka rufenolem, zwanym także pigułką gwałtu. Zawiózł go do mostu przy Rennes-les-Bains, przeciągnął Seymoura na siedzenie kierowcy, zwolnił hamulec. Widział spadający samochód.

– Zmusiłeś mnie do tego – mruknął.

Podniósł wzrok na okno, zamrugał. Nic.

Odetchnął pełną piersią, a następnie schylił się, by postawić fotel. Na moment zamarł w dziwacznym skłonie, z dłońmi zaciśniętymi na oparciu, z pobielałymi kłykciami, pochyloną głową. Czuł strużkę potu, płynącą między łopatkami.

Wziął się w garść. Sięgnął po papierosy. Nikotyna uspokoi mu nerwy.

Zapatrzył się w czarny las za oknem.

Oryginalne karty nadal gdzieś tam są. Był tego absolutnie pewien.

74
{"b":"98562","o":1}