Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pani zdaniem – odezwał się Hal – nie wsiadłby za kierownicę, gdyby coś wypił?

Shelagh skrzywiła się lekko.

– Głowy bym za to nie dała, ale jakoś trudno mi to sobie wyobrazić.

Meredith, słuchając ich, nie mogła się pozbyć wrażenia, że oboje są naiwni. Ludzie często mówią jedno, a robią drugie. Z drugiej strony, ewidentna sympatia i szacunek, jakim Shelagh darzyła ojca Hala, robiły wrażenie.

– Hal dowiedział się od policjantów, że pani słyszała wypadek, tylko

nie zorientowała się w niczym aż do rana – odezwała się cicho. – Czy tak to właśnie było?

Shelagh drżącą ręką podniosła kawę do ust, upiła kilka łyków, po czym ze stuknięciem odstawiła filiżankę na spodeczek.

Szczerze mówiąc, sama nie wiem, co słyszałam. I czy to wszystko razem miało ze sobą cokolwiek wspólnego.

– Jak to?

– Coś słyszałam. Ale nie pisk hamulców albo opon, jak wtedy gdy kierowcy zbyt szybko wchodzą w zakręt. Raczej jakiś hurgot. – Lekko wzruszyła ramionami. – Słuchałam Johna Martyna, „Solid Air". To dość spokojna płyta, ale i tak nic by do mnie nie dotarło zza okna. gdyby nie to. że hałas wszedł mi akurat między dwoma nagraniami.

– O której to było?

– Około pierwszej. Wyjrzałam przez okno, ale nic nie zobaczyłam. Było całkiem ciemno. I zupełnie cicho. Przyjęłam, że ktoś pojechał dalej. Dopiero rano, jak zobaczyłam policję i ambulans, zaczęłam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie było to.

Hal najwyraźniej nie miał pojęcia, do czego zmierza pani O'Donnell, Meredith natomiast szybko złapała, o co chodzi.

– Zaraz, zaraz – powiedziała. – O ile dobrze panią zrozumiałam, nie

było widać świateł, tak?

Shelagh kiwnęła głową.

– Mówiła pani o tym na policji?

Hal przeskakiwał wzrokiem z jednej na drugą.

– Nie bardzo rozumiem, dlaczego to takie ważne.

– Może ważne, a może nie – ciągnęła Meredith. – Ale dziwne. Po pierwsze, nawet jeśli twój tata wsiadł za kółko po kieliszku, nie zrozum mnie źle, nie mówię, że tak było, ale nawet gdyby, to naprawdę prowadziłby bez świateł?

Hal ściągnął brwi, zastanawiając się nad tą kwestią.

– Lampy się potłukły – zasugerował.

– Jasne, mogły. Ale wcześniej mówiłeś, że samochód nie był mocno uszkodzony. A poza tym dowiedziałeś się od policji, że pani O’Donnell słyszała pisk hamulców, opon i tak dalej, zgadza się?

Kiwnął głową.

Tymczasem okazuje się, że w zasadzie nic takiego nie słyszała.

– Nadal nie rozu…

– Dwie sprawy. Po pierwsze, dlaczego raport policji jest niezgodny z prawdą? Po drugie, choć przyznaję, to tylko domysły, jeśli twój ojciec faktycznie stracił panowanie nad kierownicą i wypadł z zakrętu, to powinien spowodować całkiem przyzwoity rumor, no i powinno być coś widać. Nie chce mi się wierzyć, że wszystkie lampy natychmiast się potłukły.

Wyraz twarzy Hala uległ zmianie.

– Mówisz mi, że samochód mógł zostać zepchnięty?

– Jest to jakieś wyjaśnienie.

Dłuższy czas patrzyli jedno na drugie. Role się odwróciły. Teraz Hal był nastawiony sceptycznie, Meredith budowała teorię.

– Jeszcze coś – odezwała się Shelagh.

Oboje zwrócili się do pani O'Donnell, o której prawie zapomnieli.

– Jakieś pół godziny później słyszałam drugi samochód. Z powodu tego poprzedniego hałasu wyjrzałam przez okno.

– I…?-zachęcił ją Hal.

– Niebieski peugeot. Kierował się na południe, w stronę Sougraigne. Rano uświadomiłam sobie, że skoro to było już po wypadku, mniej więcej o wpół do drugiej, to jeżeli jechał z miasta, musiał zobaczyć rozbity samochód w rzece. A więc dlaczego nie zawiadomił o tym policji?

Meredith i Hal znów popatrzyli po sobie. Oboje pomyśleli o samochodzie stojącym na parkingu dla obsługi.

– Skąd pani wie, że to był niebieski peugeot? – zapytał Hal obojętnym tonem. – Przecież było ciemno.

Jeżdżę takim samym. Zresztą tutaj większość ludzi ma takie samochody. A poza tym – dodała – przed moim domem stoi latarnia, więc widziałam.

– Co na to policja?

– Nie dopatrzyli się w tym niczego istotnego. – Zerknęła na drzwi. -Bardzo przepraszam, ale muszę się już zbierać. – Wstała.

Meredith i Hal także się podnieśli.

– Proszę pani – odezwał się Hal, wkładając ręce do kieszeni – bardzo

chciałbym panią przekonać, żebyśmy razem pojechali na komisariat w Couizie. Opowiedziałaby tam pani to, co teraz nam.

Shelagh pokręciła głową.

– Czyja wiem… Złożyłam zeznanie.

– Tak, tak, wiem. Ale gdybyśmy pojechali razem… Widziałem raport. Nie ma w nim większości tego, o czym pani powiedziała. – Przesunął ręką po włosach. – Chętnie panią zawiozę. – Wbił w nią spojrzenie niebieskich oczu. – Chcę dociec prawdy. Jestem to winien ojcu.

Shelagh znalazła się w trudnej sytuacji. Najwyraźniej wolałaby w ogóle trzymać się z daleka od policji. W końcu jednak sympatia dla ojca Hala wzięła górę. Kobieta zdecydowanie kiwnęła głową.

Hal odetchnął z ulgą.

– Dziękuję pani – powiedział. – Bardzo pani dziękuję. Podjadę o dwunastej, dobrze? Będzie pani miała czas wszystko sobie przypomnieć. Czy tak będzie dobrze? Ta godzina pani odpowiada?

O'Donnell skinęła głową raz jeszcze.

– Mam teraz kilka spraw do załatwienia… dlatego przyjechałam wcześniej. Ale o jedenastej będę w domu.

– Świetnie. A gdzie pani mieszka?

Na koniec wszyscy troje uścisnęli sobie ręce i w niezręcznym milczeniu, które nie dziwiło w tych okolicznościach, wrócili do holu. Tam Meredith skręciła na schody, a Hal odprowadził panią O'Donnell do samochodu.

Żadne z trojga nie usłyszało cichego kliknięcia, gdy domknięto drzwi, oddzielające bar od biur na tyłach budynku.

ROZDZIAŁ 86

Julian Lawrence miał przyśpieszony oddech. Krew waliła mu w skroniach. Wpadł do gabinetu, z hukiem zatrzasnąwszy drzwi, aż zadzwoniło szkło na półkach.

Przeszukał kieszenie marynarki, znalazł papierosy i zapalniczkę. Ręce tak mu drżały, że nie mógł trafić płomieniem w koniec papierosa. Komisarz, co prawda, wspomniał, że ktoś złożył zeznania, Angielka, niejaka Shelagh O'Donnell, ale podobno nic nie widziała. Nazwisko wydało mu się wtedy znajome. Wiedział, że dzwonią, tylko nie wiedział, w którym kościele. Dopóki policja nie traktowała jej poważnie, sprawa nie wydawała się istotna. Powiedzieli mu, że kobieta jest ivrogne, pijaczką.

Nawet dziś rano, kiedy zjawiła się w hotelu, nie od razu dodał dwa do dwóch. Przyczaił się w biurze za barem, bo rozpoznał tę kobietę jako pracownicę jednego z antykwariatów w Couizie. Spodziewał się, że będą rozmawiali o tarocie Bousqueta. Co za ironia losu!

Dopiero kiedy zaczął słuchać, zorientował się, skąd zna nazwisko O'Donnell. W lipcu dwa tysiące piątego zdarzył się wypadek na terenie wykopalisk w górach Sabarthes, ta kobieta miała z nim coś wspólnego. Szczegółów sobie nie przypominał, ale pamiętał, że kilka osób zginęło. między innymi znany miejscowy autor, którego nazwisko również uleciało mu z głowy. Co i tak było bez znaczenia.

Znaczenie miał natomiast fakt, że O'Donnell widziała samochód. Raczej trudno byłoby dowieść, kto jest jego właścicielem, bo w okolicy było dużo pojazdów identycznych z peugeotem Juliana, ale mimo wszystko taki szczegół mógł się okazać języczkiem u wagi. Policja nie traktowała Angielki jako poważnego świadka, jeśli jednak Hal będzie dalej naciskał. wszystko może się zmienić.

Mało prawdopodobne, by O'Donnell powiązała peugeota z Domaine de la Cade, w przeciwnym razie nie przyjechałaby tutaj na rozmowę. Mimo wszystko ryzyko istniało. Wcale niemałe.

Trzeba coś wymyślić. Trzeba coś zrobić. Sytuacja stała się krytyczna, podobnie jak w wypadku niezdrowej ciekawości Seymoura. Julian podniósł wzrok na malowidło nad biurkiem. Stary symbol z tarota, oznaczający nieskończone możliwości. A on czuł się schwytany w pułapkę. Pozbawiony jakiejkolwiek alternatywy.

Na półce pod obrazem znajdowały się przedmioty odkryte podczas wykopalisk na terenie posiadłości. Najwyraźniej zrujnowany grobowiec był rzeczy wiście jedynie tym, na co wyglądał, stertą kamieni i niczym więcej. Natomiast poszukiwania zakrojone na nieco szerszą skalę zaowocowały kilkoma drobiazgami. Był między nimi dość kosztowny, choć uszkodzony zegarek, ozdobiony inicjałami A. V. oraz srebrny wisiorek z dwiema miniaturami w środku. Oba przedmioty wydobyto z grobów nad brzegiem jeziora.

Juliana nie obchodziła teraźniejszość. Nie miał głowy do rozwiązywania problemów. Liczyła się tylko przeszłość. Musiał koniecznie odnaleźć karty.

Podszedł do stojaka na butelki i dla uspokojenia nerwów nalał sobie brandy. Wychylił szklaneczkę jednym haustem, spojrzał na zegarek.

Piętnaście po dziesiątej.

Zdjął marynarkę z haka na drzwiach, wrzucił do ust miętówkę, chwycił kluczyki i wyszedł.

ROZDZIAŁ 87

Hal próbował umówić się przez telefon z odpowiednią osobą z komisariatu w Couizie, by przekazać ustalenia pani O'Donnell, więc Meredith nie chciała mu przeszkadzać. Cmoknęła go w policzek i tyle. Podniósł rękę, bezdźwięcznie powiedział: „do zobaczenia", i skupił się na rozmowie telefonicznej.

Meredith zapytała przemiłą recepcjonistkę, gdzie mogłaby pożyczyć łopatę. Eloise, nie dając po sobie poznać, że ta dziwaczna prośba zrobiła na niej jakiekolwiek wrażenie, podsunęła jej myśl, żeby spytała ogrodnika.

– Dziękuję – rzekła z uśmiechem dziewczyna. Okręciła szyję szalikiem i przeszklonymi drzwiami wyszła na taras.

Poranna mgiełka już wyschła, lecz na trawie wciąż błyszczała srebrna rosa. Cały świat skąpany był w ciepłym złotym blasku, spływającym z nieba naznaczonego zaledwie kilkoma różowymi i białymi obłoczkami.

Mocny zapach ognisk, w których palono liście, zawsze jej się kojarzył z Halloween. Głęboko wciągnęła w płuca woń, która nieodmiennie przenosiła ją w czasy dzieciństwa, gdy razem z Mary z namaszczeniem wycinały w dyniach upiorne twarze, podświetlone od środka. Potem przygotowywały kostium, w którym Meredith, razem z całą grupą dzieci, biegała od domu do domu, wołając: „Frykas albo psikus!". Zwykle była przebrana za ducha, ukryta pod białym prześcieradłem z dwiema dziurami na oczy i przerażającą twarzą, wymalowaną czarnym flamastrem.

93
{"b":"98562","o":1}