Miecze, kolor powietrza, reprezentują świat myśli, inteligencję i rozum. Kielich to świat uczuć, powiązany z wodą. Denary, żywioł ziemi i świat materialny. Brakowało już tylko jednego koloru. Buław związanych z ogniem, energią i konfliktem.
„Karty znają prawdę".
A może kwartet z przeszłości już został skompletowany? Zamknięty ogniem, który zniszczył część Domaine de la Cade przed stu laty?
Wzięła w rękę talię od Laury. Obejrzała uważnie każdą kartę po kolei, przyglądała się obrazkom jak poprzedniego wieczoru, bardzo chciała odkryć ich sekret. Kładąc je, jedną po drugiej na blacie, pozwoliła myślom błądzić swobodnie. Przypomniało jej się, co Hal opowiadał w drodze do Rennes-le-Chateau o tym, jak Wizygoci chowali swoich władców i szlachtę w ukrytych grobach, a nie na cmentarzach. W sekretnych komnatach pod korytami rzek.
Jeżeli oryginalna talia przetrwała pożar i nadal istnieje, ukryta bezpiecznie na terenie Domaine de la Cade, to gdzie, jeśli nie w dawnym wizy-gockim grobie? Grobowiec, o którym pisał Baillard, powstał mniej więcej w tym właśnie czasie. Jeżeli na terenie posiadłości płynęła rzeka, trudno o lepszą kryjówkę.
Słońce wreszcie przebiło się przez chmury.
Meredith ziewnęła. Była trochę mało przytomna, bo niewyspana, ale z drugiej strony, adrenalina zaczęła jej krążyć w żyłach. Zerknęła na zegarek. Hal powiedział, że pani O'Donnell przyjdzie o dziesiątej. Czyli za godzinę.
To dość czasu.
***
Hal stał pośrodku swojej sypialni w części hotelu, przeznaczonej dla obsługi, i myślał o Meredith.
Gdy pomógł jej zasnąć po nocnym koszmarze, sam całkowicie się rozbudził. Nie chciał zapalać światła, więc w końcu postanowił wrócić do siebie i przejrzeć notatki przed spotkaniem z Shelagh O'Donnell. Zamierzał być dobrze przygotowany.
Zerknął na zegarek. Dziewiąta. Jeszcze godzina do spotkania z Meredith.
Okna jego pokoju wychodziły na południe i wschód, otwierając widok na trawniki, jezioro na tyłach domu oraz kuchnię i teren gospodarczy. Właśnie jeden z portierów wyniósł do śmieci duży czarny worek, drugi palił papierosa, objąwszy się ramionami dla ochrony przed chłodem. Jego oddech wędrował białymi obłoczkami w czyste niebo.
Hal usiadł na parapecie. Po chwili wstat, żeby się napić wody, ale po drodze zmienił zdanie. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Nie powinien oczekiwać, że O'Donnell dostarczy mu odpowiedzi na wszystkie pytania. Miał jednak nadzieję uzyskać od niej informacje na temat nocy, gdy zginął tata.
Może pamiętała coś, co by zmusiło policję do potraktowania sprawy jako podejrzanego zdarzenia, a nie wypadku drogowego.
Przeczesał włosy palcami.
I znów w jego myślach pojawiła się Meredith. Może zabierze go do Stanów? Szalona myśl po drugim dniu znajomości, ale też dawno nie czul czegoś takiego do jakiejś dziewczyny. A w zasadzie nigdy.
A w dodatku nic go właściwie nie zatrzymywało. Ani praca, ani puste mieszkanie w Londynie. Mógł zamieszkać równie dobrze w Ameryce, jak gdziekolwiek indziej. I robić, co mu się żywnie spodoba. Będzie miał pieniądze. Przecież wuj zamierza odkupić jego udziały.
Oby tylko Meredith go zechciała.
Stanął przy oknie, obserwując niespieszne życie hotelu. Założył ręce za głowę i ziewnął. Jakiś samochód toczył się wolno długim podjazdem. Gdy zahamował przed wejściem, wysiadła z niego wysoka, szczupła kobieta o ciemnych włosach. Od razu ruszyła do drzwi.
Dosłownie chwilę później zadzwonił telefon stojący na nocnej szafce. Eloise, recepcjonistka, oznajmiła, że oczekiwany gość właśnie przybył.
– Co?! – krzyknął Hal. – Godzinę wcześniej?
– Mam poprosić, żeby pani zaczekała?
– Nie, nie. To znaczy tak. Chwileczkę. Już schodzę.
Ściągnął marynarkę z oparcia krzesła, susami pokonał dwa biegi służbowych schodów. Na dole przystanął, wsunął ręce w rękawy i zadzwoni! z interkomu.
***
Meredith zmieniła dresowe spodnie na dżinsy, włożyła bawełnianą koszulkę z długimi rękawami, a na nią beżowy sweter Hala. Stopy wsunęła w buty, chwyciła swoją ulubioną dżinsową kurtkę, szalik i parę wełnianych rękawic. Na dworze jeszcze z pewnością jest chłodno. Już położyła rękę na klamce, gdy zadzwonił telefon.
Dopadła go w dwóch susach.
Na dźwięk głosu Hala zrobiło jej się ciepło na sercu.
– Cześć, jak się masz – powiedziała. Odpowiedź była krótka i nie na temat.
– Już jest.
– Kto, Leonie? – zająknęła się Meredith.
– Co? Nie. Pani O'Donnell. Już przyjechała. Czeka w recepcji. Możesz zejść?
Meredith rzuciła okiem przez okno. Wyprawa nad jezioro będzie musiała poczekać.
– Jasne. Będę za pięć minut.
Zdjęła sweter Hala, włożyła czerwony półgolf, przeczesała włosy i wyszła. Na podeście zatrzymała się, spojrzała w dół. Hal rozmawiał z wysoką ciemnowłosą kobietą, która wydała jej się znajoma. Chwilę potrwało, nim sobie przypomniała, gdzie się spotkały. Na Place des Deux Rennes, wieczorem tego dnia, gdy tu przyjechała, ta kobieta stała oparta o ścianę, paląc papierosa.
– Jaki ten świat mały – mruknęła pod nosem.
Hal rozpromienił się na jej widok.
– Cześć – przywitała go i cmoknęła w policzek. Następnie wyciągnęła
rękę do pani O'Donnell. – Nazywam się Meredith. Przykro mi, że musieliście na mnie czekać.
Kobieta zmrużyła oczy, najwyraźniej miała podobny kłopot, jak Meredith przed chwilą.
– Spotkałyśmy się w dniu pogrzebu – przypomniała dziewczyna. -Przed pizzerią.
– Tak? A, rzeczywiście.
– Powiem, żeby nam przynieśli kawę do baru – powiedział Hal. – Tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Po drodze Meredith zadała pani O'Donnell kilka uprzejmych pytań. Jak długo mieszka w Rennes-les-Bains, co ją łączy z tą okolicą, gdzie pracuje… Zwykłe drobiazgi.
Od Shelagh O'Donnell biło nerwowe napięcie. Była chuda, miała niespokojne spojrzenie i ciągle pocierała czubkami palców o kciuk. Meredith dałaby jej nie więcej niż trzydzieści pięć lat, jednak, z drugiej strony, widoczne zmarszczki stanowczo ją postarzały. Sądząc po zachowaniu kobiety. nic dziwnego, że policja nie potraktowała poważnie jej zeznań na temat fatalnej nocy.
Usiedli przy tym samym stoliku w kącie, który zajmowali poprzedniego wieczoru. W dzień panowała tu zupełnie inna atmosfera. Niełatwo było przywołać wspomnienie wina i alkoholowych koktajli, w powietrzu unosił się zapach pasty do podłóg i woń świeżych kwiatów. Przy kontuarze czekała na rozpakowanie sterta pudeł.
– Merci – powiedział Hal, gdy kelnerka postawiła przed nimi tacę z kawą.
W ciszy napełnił filiżanki. O'Donnell podziękowała za mleko. Gdv
wsypywała cukier. Meredith dostrzegła blizny wokół nadgarstków, na które zwróciła uwagę przy pierwszym spotkaniu. Ponownie zaciekawiło ją, skąd się wzięły.
– Przede wszystkim – odezwał się Hal – chciałbym pani podziękować,
że zgodziła się pani ze mną porozmawiać.
Głos miał spokojny, robił wrażenie opanowanego.
– Znałam pańskiego ojca. Był dobrym człowiekiem. Niestety, raczej niewiele mam do powiedzenia.
– Rozumiem, ale byłbym wdzięczny, gdyby mimo wszystko zechciała mi pani poświęcić kilka chwil. Wypadek zdarzył się już ponad miesiąc temu, jednak ciągle mam wątpliwości co do pewnych szczegółów śledztwa. To i owo mi się nie podoba. Mam nadzieję, że opowie mi pani o tamtej nocy. Policja twierdzi, że pani coś słyszała.
Shelagh zerknęła na Meredith, potem na Hala, wreszcie zapatrzyła się w przeszłość.
– Ciągle twierdzą, że Seymour wypadł z drogi, bo był pijany?
– Właśnie z tym nie mogę się pogodzić. Moim zdaniem, nie usiadłby za kierownicą po alkoholu.
Shelagh wyciągała nitkę ze spodni. Była wyraźnie zdenerwowana.
– Jak pani poznała ojca Hala? – spytała Meredith. Chciała zyskać odrobinę zaufania kobiety.
Hal wydal się zdziwiony tym wtrętem, ale dziewczyna lekko pokręciła głową, więc się nie odezwał.
O'Donnell się uśmiechnęła. W tej jednej chwili stała się po prostu ładna. Tak by wyglądała, gdyby życie nie dało jej w kość.
– Wtedy na placu spytała mnie pani co znaczy bien-aime.
– Tak.
– Seymour był właśnie taki. Wszyscy go lubili. A jednocześnie poważali, nawet jeśli nie znali go dobrze. Zawsze był uprzejmy, grzeczny wobec kelnerek i sprzedawców, wszystkich traktował z szacunkiem, zupełnie inaczej niż… Urwała.
Meredith i Hal wymienili spojrzenia. Nie mieli wątpliwości, że Shelagh porównuje zmarłego z jego bratem, Julianem.
– Nie przyjeżdżał tu zbyt często podjęła szybko. Poznałam go, kiedy… Zamilkła, ukręcając guzik od żakietu.
– Tak? – zachęciła ją Meredith.
Shelagh westchnęła.
– Dwa lata temu przechodziłam dość trudny okres w życiu… Pracowałam przy wykopaliskach niedaleko stąd. w Montagnes du Sabarthes. Wplątałam się w nieprzyjemną sprawę. Podjęłam niewłaściwą decyzję. -Przygryzła wargę. – Jednym słowem, od tamtego czasu nie było mi łatwo. Mam kłopoty ze zdrowiem, więc mogę pracować tylko kilka godzin w tygodniu, robię wyceny w ateliers w Couizie. – Odetchnęła głębiej. – Przeniosłam się do Rennes-les-Bains mniej więcej półtora roku temu. Niedaleko stąd, w Los Seres, mieszka z mężem i córką moja przyjaciółka.
– Znam nazwę tej wioski – wtrąciła Meredith. – Stamtąd pochodził pisarz Audric S. Baillard.
Hal uniósł brwi pytająco.
– Właśnie czytałam jego książkę – wyjaśniła dziewczyna. – Pewnie twój tata kupił ją na vide-grenier.
Uśmiechnął się, szczęśliwy, że zapamiętała.
– Tak, tak. Alice była z nim zaprzyjaźniona. – Oczy Shelagh pociemniały. – Ja też go poznałam.
Halowi najwyraźniej coś się przypomniało, ale nadal nie przerywał.
– Miałam kłopoty – ciągnęła O'Donnell – za dużo piłam. – Podniosła wzrok na Hala. – Pańskiego ojca poznałam w barze. A dokładnie, w Couizie. Czułam się bardzo zmęczona, pewnie wtedy też wypiłam jednego za dużo. Zaczęliśmy rozmawiać… Był bardzo miły, wyraźnie się o mnie martwił. Chciał mnie odwieźć do Rennes-les-Bains. Bez żadnych podtekstów. Zgodziłam się. Następnego dnia zajrzał do mnie i razem pojechaliśmy do Couizy po mój samochód. – Pokiwała głową. – Nigdy nie rozmawialiśmy o tamtym wieczorze, ale zawsze jak przylatywał tu z Anglii, zaglądał do mnie na parę chwil.