Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Marieta opatrywała Izoldę. Pascal podbiegł do Leonie. Dziewczyna z trudem dźwignęła się na nogi, potykając się, pokonała ostatnich kilka metrów. Uklękła przy bracie.

– Anatolu – szepnęła. Objęła go za ramiona, potrząsnęła, jakby go chciała obudzić. – Proszę cię. Błagam.

Bezruch.

Chwyciła fałdę płaszcza, obróciła brata na plecy. Zabrakło jej tchu. Tyle krwi. Głęboka lepka kałuża na ziemi. Dziury po kulach w ciele. Położyła sobie głowę Anatola na kolanach, odgarnęła mu z twarzy czarne włosy. Oczy miał otwarte. A w nich ani śladu życia.

ROZDZIAŁ 83

Po ucieczce Constanta na polanie szybko zrobiło się pusto.

Pascal i Marieta powiedli ledwie przytomną Izoldę do powozu Denarnauda. Pozwoliła się prowadzić, ale nikogo nie poznawała, niczego nie rozumiała. Nie słyszała Leonie, kompletnie odrętwiała. Ciałem była na tym świecie, lecz jej dusza schroniła się w innym. Z rany, pozornie niegroźnej, stale sączyła się krew.

Leonie, przemarznięta i drżąca, z włosami w nieładzie, w ubraniu przesiąkniętym krwią, zapachem prochu i wilgotnej ziemi, nie chciała na krok odejść od Anatola. Pomocnik ogrodnika i stajenni skonstruowali prowizoryczne mary z płaszczy i kijów. Z drewnianych trzonków narzędzi, których używali jako broni. Ponieśli ciało do domu, oświetlając drogę pochodniami. Dziewczyna szła za nimi. Samotna żałobnica.

Dalej niesiono ciało doktora Gabignaud.

Po żołnierza i zdrajcę Denarnauda uradzono później przysłać psi wózek.

Zanim wrócili do domu, wieści o nieszczęściu, jakie dotknęło Domaine de la Cade, już się rozeszły po okolicy. Pascal pchnął do Rennes-le-Cha-teau posłańca, z wiadomością o katastrofie i prośbą o posługę kapłańską. Marieta wysłała służącą do Rennes-les-Bains, po kobietę, która trudniła się czuwaniem przy umierających i oporządzaniem zmarłych. Madame Saint-Loup.

Po jakimś czasie wezwana zjawiła się w towarzystwie chłopca, który niósł płócienny worek, dwa razy większy od niego samego. Gdy Leonie, przejmując obowiązki gospodyni, spytała o należność, dowiedziała się, iż wszystkie koszty pokrył pan Baillard. Zapłakała, wzruszona jego serdecznością i atencją.

Zabitych ułożono w jadalni. Dziewczyna patrzyła bez słowa, jak madame Saint-Loup napełnia porcelanową miskę wodą z butelki.

– Święcona woda, madomaisela mruknęła w odpowiedzi na milczące pytanie.

Zamoczyła w niej kropidło z gałązek bukszpanu, zapaliła dwie wonne świece, po jednej dla każdego, i zaczęła odmawiać modlitwę za zmarłych.

Chłopak z szacunkiem pochylił głowę.

– Peyre Sani, Święty Ojcze, przyjmij swojego sługę…

Płynęły słowa, w których zmieszała się dawna i nowa tradycja. A Leonie nie czuła nic. Nie zstąpiła na nią łaska ukojenia, nie spłynął spokój w obliczu śmierci brata, nie oblało jej światło odchodzącej duszy, włączającej się w krąg innych. Nie znalazła pocieszenia, żadnej poezji ani ulgi w ofierze starej kobiety, jedynie coraz szersze echo przerażającej straty.

Madame Saint-Loup zamilkła. Wyciągnęła rękę do chłopca. Podał jej nożyce o szerokich ostrzach. Zaczęła rozcinać przesiąknięte krwią ubranie Anatola, oblepione ziemią i podściółką. Nie było to łatwe.

– Madomaisela?

Podała dziewczynie dwie koperty, wyjęte z kieszeni marynarki. Srebrny papier, złoto-czarny herb. List od Constanta. Drugi, z paryskim znaczkiem, zamknięty. Oba splamione rdzawą czerwienią, jakby ktoś zdobił papier.

Otworzyła ten drugi. Było to oficjalne zawiadomienie z gendarmerie ósmego arrondissement. Informowano w nim Anatola, że jego matka padła ofiarą morderstwa. W niedzielę, dwudziestego września. Jak dotąd, nie znaleziono winnego. List podpisany przez inspektora Thourona krążył długo, przesyłany z poczty na pocztę, nim w końcu odnalazł Anatola w Rennes-les-Bains.

W piśmie proszono o kontakt przy pierwszej możliwej okazji.

Leonie zwinęła kartę w lodowatych dłoniach. Ani przez moment nie wątpiła w okrutne słowa Constanta, które rzucił jej w twarz na polanie ledwie przed godziną, ale dopiero teraz, widząc czarno na białym oficjalne słowa, pogodziła się z prawdą. Została sierotą. Ponad miesiąc temu.

Nikt po Marguerite nie zapłakał, nikt jej nie oddał należnego szacunku. Odrętwiałe serce dziewczyny zadrżało. Teraz, gdy zabrakło Anatola. na nią spadł ten obowiązek.

Madame Saint-Loup zaczęła obmywać ciało. Delikatnie przetarła Anatolowi twarz i dłonie. Patrzącej na to dziewczynie serce pękało z bólu. Wreszcie kobieta wyjęła płótna, pożółkłe i zacerowane czarną nicią, jakby już po wielekroć były używane.

Leonie nie mogła patrzeć dłużej.

– Proszę mnie zawiadomić, kiedy przyjdzie proboszcz Sauniere – po

wiedziała i wyszła, zostawiając kobietę z ponurym obowiązkiem zaszycia

ciała w całunie.

Powoli, na nogach ciężkich jak z ołowiu, wspięła się na piętro. Poszła do sypialni Izoldy. U jej boku zastała Marietę, a także jakiegoś nieznajomego lekarza w czarnym cylindrze i odpowiednio wysokim kołnierzyku oraz stateczną pielęgniarkę w białym, nakrochmalonym fartuchu. Pracownicy uzdrowiska, także wynajęci przez pana Baillarda.

Gdy weszła do pokoju, doktor akurat miał podać chorej środek uspokajający. Pielęgniarka podwinęła jej rękaw, wbiła w białe, wiotkie ramię igłę osadzoną w srebrzystej strzykawce.

– Jaki jest jej stan? – szepnęła Leonie do służącej. Marieta lekko pokręciła głową.

– Walczy, by z nami zostać, madomaisela.

Dziewczyna podeszła do łóżka. Nawet ona, choć nie miała żadnego doświadczenia, widziała, że Izolda stoi u progu śmierci. Była rozpalona gorączką. Usiadła, wzięła ciotkę za rękę. Pielęgniarka już zmieniła przepocone prześcieradła. Teraz kładła na gorącym czole pacjentki płótno zmoczone w chłodnej wodzie. Musiała je zmieniać dosłownie co chwila.

Gdy lek zaczął działać, gorączka spadła, Izolda, zadrżała z zimna, jej ciałem wstrząsały gwałtownie dreszcze, jak w tańcu świętego Wita.

Leonie w strachu o nią zapomniała o innych nieszczęściach. I dobrze. Bo mogłaby się załamać pod ich brzemieniem. Śmierć matki. Śmierć Anatola. Życie Izoldy i dziecka, wiszące na włosku.

Księżyc płynął po niebie. Zbliżał się dzień Wszystkich Świętych.

***

Wkrótce po tym, jak zegar wybił jedenastą, rozległo się pukanie do drzwi. W progu stanął Pascal.

– Przepraszam, madomaisela – odezwał się szeptem. – Ktoś chce się

z panienką widzieć.

– Proboszcz? Pokręcił głową.

– Monsieur Baillard. I policja.

Zawiadomiła lekarza, że musi wyjść, obiecała Mariecie wrócić jak najszybciej i ruszyła za Pascalem.

Na szczycie schodów przystanęła. Objęła spojrzeniem grupę mężczyzn w czarnych cylindrach i obszernych płaszczach. Dwóch było w mundurach paryskiej gendarmerie, trzeci w podniszczonym uniformie miejscowej policji. Na tle ciemnych ubrań wyróżniał się szczupły mężczyzna w jasnym garniturze.

– Pan Baillard! – krzyknęła, zbiegając ze schodów. Chwyciła go za ręce. – Tak się cieszę, że pana widzę. – Wbiła spojrzenie w jego oczy. – Anatol… – Głos odmówił jej posłuszeństwa.

Baillard pokiwał głową.

– Przyszedłem złożyć panience kondolencje – rzekł, po czym dodał ciszej. – Co z panią Vernier?

– Bardzo źle. Lekarz bardziej troska się o stan jej umysłu niż skutki postrzelenia. Choć trzeba też mieć pewność, że nie doszło do infekcji. Na szczęście kula ledwie drasnęła wewnętrzną stronę ramienia. – Urwała nagle. Dopiero teraz zrozumiała. – Pan wiedział, że się pobrali? szepnęła. Przecież ja nic… Jakim… I już przy kolacji…

Baillard położył palec na wargach.

– To nie jest rozmowa na teraz. I nie w tym towarzystwie. – Uśmiechem dodał jej odwagi. – Zupełnym przypadkiem, madomaisela – powiedział głośniej – ci panowie i ja spotkaliśmy się na podjeździe.

Młodszy z dwóch policjantów zdjął kapelusz, wystąpił do przodu. Miał ciemne kręgi pod oczami, jakby od dłuższego czasu się nie wysypiał.

– Inspektor Thouron – rzekł, wyciągając rękę. – Z paryskiego komisa

riatu w ósmym arrondissement. Proszę przyjąć najszczersze kondolencje.

Niestety, jestem równocześnie posłańcem przynoszącym złe wieści. Co gorsza, wcale nie są nowe. Szukałem państwa od kilku tygodni, by zawiadomić oboje… że…

Leonie wyjęła z kieszeni list.

– Już wiem, panie inspektorze – powiedziała głuchym głosem. – Moja

matka nie żyje. List dotarł wczoraj. Trudno powiedzieć, jak to w ogóle możliwe. A poza tym dziś wieczór Victor… – urwała. Nazwisko nie chciało jej przejść przez gardło.

Thouron przyjrzał jej się uważnie.

– Bardzo trudno było państwa znaleźć.

Leonie wiedziała, że temu człowiekowi, niewątpliwie zmęczonemu i pozornie zaniedbanemu, z pewnością nie brakuje inteligencji i lotności umysłu. Milczała.

– Zastanawiam się – podjął – czy dzisiejsza tragedia ma jakiś związek

z paryskimi wydarzeniami sprzed miesiąca.

Dziewczyna zerknęła na pana Baillarda, potem przeniosła wzrok na starszego mężczyznę, stojącego obok inspektora.

Nie zostaliśmy sobie przedstawieni – zauważyła, odwlekając moment, gdy będzie musiała odpowiedzieć.

Proszę o wybaczenie – znalazł się Thouron. – To jest inspektor Bou-chou z carcassońskiej gendarmerie. Pomógł mi państwa znaleźć.

Leonie przeniosła wzrok z jednego na drugiego.

– Nie bardzo rozumiem. Pan, inspektorze Thouron, wysłał z Paryża

list, a mimo to przyjechał osobiście?

Dwaj mężczyźni popatrzyli po sobie.

– Czy mogę zaproponować – odezwał się Audric Baillard – byśmy kontynuowali tę rozmowę w bardziej odpowiednim miejscu? – Mówił cicho i bez nacisku, ale w jego słowach czuło się tak wielki autorytet, że nie sposób mu się było sprzeciwić.

Dotknął lekko ramienia Leonie. Teraz ona musiała podjąć decyzję.

– W salonie rozpalono na kominku – powiedziała.

***

Poprowadziła mężczyzn przez hol, pchnęła drzwi pokoju.

Zachwiała się, bo oczyma wyobraźni natychmiast zobaczyła brata. Pamięć podsunęła jej obraz Anatola stojącego przy ogniu, opartego jedną ręką o gzyms kominka, albo przy oknie, z papierosem wetkniętym głęboko między palce, rozmawiającego z doktorem Gabignaud w noc proszonej kolacji. Lub obok karcianego stolika, gdy obserwował, jak Leonie i Izolda grają w vingt-etun. Był na stałe wpisany w matrycę tego wnętrza. Choć przekonała się o tym dopiero teraz.

89
{"b":"98562","o":1}