Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nagle wypadki potoczyły się dalej. Leonie przejrzała ciemność, prawda odcisnęła na jej umyśle krwawe piętno.

Izolda leżała na ziemi, na szarej sukni rosła czerwona plama.

Anatol usiłował się podnieść na ramieniu, twarz miał wykrzywioną bólem, nie dał rady, opadł bezwładnie. Gabignaud klęknął obok.

Leonie spojrzała w twarz mordercy. Człowieka, którego obawiała się Izolda, którego nienawidził Anatol.

– Nie… – szepnęła bezgłośnie.

Opuściła ją cała odwaga.

Obezwładniło ją poczucie winy. Wstyd.

A potem poczuła gniew, potężny niby występująca z brzegów rzeka. Oto stał przed nią, zaledwie o kilka kroków, mężczyzna, któremu gotowa była bez reszty oddać serce i duszę. O którym od czasu Carcassonne marzyła dniem i nocą.

Victor Constant.

Zabójca Anatola. Prześladowca Izoldy.

Czy to ja go tutaj sprowadziłam?

Podniosła wyżej latarnię, w jej świetle dojrzała herb na boku powozu stojącego u skraju polany, choć i tak nie potrzebowała potwierdzenia domysłów.

Wstrząśnięty lekarz poderwał się na nogi, omal nie stracił równowagi. Rzucił spojrzenie na Constanta i jego ludzi, potem przeniósł wzrok na Charles'a Denarnaud, który przecież sprawdzał broń i oświadczył, że warunki pojedynku zostały dotrzymane.

Leonie zalała wściekłość, silniejsza niż strach. Nie bacząc na własne bezpieczeństwo, wypadła spomiędzy drzew na polanę.

Najpierw podbiegła do Izoldy. Rzuciła się przy niej na kolana, uniosła płaszcz. Szara tkanina po lewej stronie sukni przesiąkła szkarłatem, jakby wykwitł na niej zbyt wielki cieplarniany kwiat. Dziewczyna ściągnęła rękawiczkę, podwinęła ciotce rękaw, poszukała pulsu. Był. Słaby, ale wyczuwalny. Jeszcze się w niej tliło życie. Spiesznie zbadała bezwładne ciało. Kula trafiła w ramię. Jeśli Izolda nie straci zbyt wiele krwi, przeżyje.

– Doktorze, vite! – zawołała. – Aidez-la, Pascal. Pomóż.

A Anatol? Nad jego ustami leciutko bielił powietrze delikatny obłok oddechu. Więc i tu była nadzieja. Wstała, ruszyła do brata.

– Będę wdzięczny, jeśli zostanie panna tam, gdzie jest – usłyszała. -

I pan także, Gabignaud.

Stanęła jak wryta. Dopiero teraz do niej dotarło, że Constant nadal trzyma uniesioną broń, że palec ma na spuście. Co więcej, nie był to pistolet przeznaczony do pojedynkowania, lecz rewolwer kieszonkowy marki Le Protector. Taką broń miała Marguerite.

Na pewno nie skończyły mu się naboje.

A ona sobie wyobrażała, że ten człowiek szepcze jej do ucha słodkie słówka! Bez żadnego względu na skromność i reputację zachęcała go do starań!

Ja go tu sprowadziłam, wyrzucała sobie.

Wzięła się jednak w garść, powściągnęła nerwy. Uniosła wyżej brodę i spojrzała mu prosto w oczy.

Monsieur Constant – rzekła. Jego nazwisko na języku miało smak najgorszej trucizny.

Mademoiselle Vernier – powiedział, ciągle mierząc w Gabignauda i Pascala. – Cóż za niespodzianka! Nie przypuszczałem, że brat narazi pannę na takie widoki.

Zerknęła na Anatola. Leżał bez ruchu.

– Jestem tutaj z własnej woli – oznajmiła.

Constant ruchem głowy wydał rozkaz swojemu słudze i plugawemu żołdakowi, w którym Leonie rozpoznała tego, co tak impertynencko przyglądał jej się na średniowiecznym moście w Carcassonne. Straszne, jak przemyślany, jak kompletny był plan Constanta.

We dwóch chwycili Gabignauda, wykręcili mu ręce za plecami. Latarnia spadła na ziemię, szkło pękło i po wilgotnych liściach z sykiem rozlał się ogień. Zanim zrozumiała, co się dzieje, wyższy z mężczyzn wyjął spod płaszcza broń, przyłożył Gabignaudowi lufę do skroni i strzelił. Czaszka rozprysnęła się w kawałki, zbir otarł z twarzy odfamki kości i krew. Lekarz martwy padł na ziemię. Jego ciało drgnęło, znieruchomiało.

Jak niewiele trzeba, żeby zabić człowieka, oddzielić ducha od ciała, przemknęło dziewczynie przez myśl.

Zrobiło jej się niedobrze. Przycisnęła dłonie do ust, ale nie zdołała nad sobą zapanować, zgięła się wpół, zwymiotowała.

Kątem oka dojrzała, jak Pascal nieznacznie robi krok w bok, jeden, potem drugi. Nie wierzyła, że chce uciec. Nigdy nie wątpiła w jego lojalność ani odwagę… lecz z drugiej strony, cóż by zamierzał?

Napotkała jego wzrok. Spojrzeniem wskazał w dół.

Zrozumiała.

Wyprostowała się i odwróciła do Charles'a Denarnaud.

– Monsieur – powiedziała głośno. – Jestem zdziwiona pańskim zachowaniem. Zjednoczył się pan z takim człowiekiem? Poniesie pan srogą karę.

gdy pańska dwulicowość wyjdzie na jaw.

Drań uśmiechnął się zadowolony.

– A kto o niej doniesie, mademoiselle Vernier? Nie ma tu nikogo poza nami.

– Trzymaj pan język za zębami – rzucił Constant.

– Czy nic pana nie obchodzi honor siostry? – ciągnęła Leonie. – Opinia rodziny, którą pan w ten sposób splugawił?

Denarnaud poklepał się po kieszeni.

– Pieniądze mają nadzwyczajną moc.

– Denarnaud, ca suffit!

Może i dość, ale nadal musiała ich czymś zająć.

Przeniosła spojrzenie na Constanta. Głowa mu dziwnie podrygiwała, jakby miał kłopoty z panowaniem nad własnymi ruchami.

Nagle kątem oka dostrzegła, że Anatol poruszył nogą.

Żyje? Naprawdę? Cudownie! Ulga i niezmierzona radość, ale już w następnej chwili – strach. Miał szansę żyć tak długo, jak długo Constani uważał go za trupa.

Noc już zapadła. Latarnie rzucały na ziemię ruchome plamy żółtego światła.

Leonie o kilka kroków zbliżyła się do człowieka, którego uznała za swego ukochanego.

– Czy to warto, monsieur, skazywać się na potępienie? Z jakiego powodu? Z zazdrości? Dla zemsty? Bo przecież nie dla honoru. – Jeszcze jeden krok, tym razem nieco w bok, by zasłonić Pascala.

Była już na tyle blisko, że dokładnie widziała twarz Constanta, wykrzywioną w pogardliwym grymasie. Jakim cudem uznała go za przystojnego? Gdzie w jego rysach dopatrzyła się szlachetności? Był podły, wstrętny, miał okrutne usta i źrenice jak główki szpilek. Odpychający.

– Co za buta, mademoiselle Vernier! – zaśmiał się głośno. – W takiej

sytuacji podobna krytyka! – Spojrzał na Izoldę. – Ona nie miała honoru.

Tania lafirynda! Jeden strzał to miłosierna śmierć. Wolałbym, żeby przechodziła męki, tak jak ja przez nią cierpiałem katusze.

Leonie spojrzała prosto w jego błękitne oczy.

– Teraz już nic jej pan nie zrobi skłamała gładko.

– Wybacz mi, panno Vernier, ale nie zaufam twoim słowom. Jakoś nie widzę na twoich policzkach łez. Obejrzał się na ciało Gabignauda. -Masz, panno, mocne nerwy, ale nie serce z kamienia.

Zamilkł, przymierzając się do wymierzenia coup de grace. Leonie zmartwiała. Czekała na strzał, który miał zakończyć jej życie. A przecież Pascal z pewnością był już nieomal gotów do działania. Wiele ją kosztowało, by nie zerknąć w jego stronę.

– Muszę powiedzieć – odezwał się Constant – że charakterek masz

panna taki sam jak twoja matka.

Świat wstrzymał oddech. Białe obłoczki chłodu zastygły w powietrzu, drżące na wietrze gałęzie znieruchomiały, ucichł szelest jałowców. Minął jakiś czas, nim Leonie odzyskała głos.

– Nie rozumiem.

Oba słowa padły na ziemię, ciężkie niczym krople ołowiu. Constant był wyraźnie ukontentowany. Zadowolenie spowiło go jak smród garbarnię, ostry, cierpki, zjadliwy.

– Panna nie wie, co się przydarzyło mamusi?

– O czym pan mówi?

– W Paryżu było na ten temat głośno. Uznano, że to najstraszliwsze morderstwo, z jakim pospolite umysły gendarmes ósmego arrondissement miały do czynienia od dłuższego czasu.

Leonie cofnęła się, jakby ją uderzył.

– Nie żyje?

Zadygotała. Zęby zaczęły jej szczękać. Constant milczał i ten brak słów stanowił najmocniejsze potwierdzenie, ale jej umysł nie chciał się pogodzić z prawdą. Jeśli straci nadzieję, zawiedzie. A przecież Izolda i Anatol są z każdą chwilą słabsi.

– Nie wierzę – wydusiła.

– Ależ wierzy panna, wierzy, jak najbardziej. Widzę to wyraźnie. -Opuścił rękę.

Leonie cofnęła się odruchowo. Za plecami słyszała kroki Denarnauda, zastąpił jej drogę. Constant zrobił krok, drugi i następny. Był coraz bliżej. Wtedy kątem oka dostrzegła, że Pascal kucnął i porwał ze skrzynki jeden z pistoletów.

– Attentionl – krzyknął.

Zareagowała bez wahania, rzuciła się na ziemię. Kula gwizdnęła jej nad głową.

Denarnaud padł, trafiony w plecy.

Constant odskoczył, wypalił w ciemność, lecz chybił celu. Spieszne kroki lokaja szeleściły w poszyciu. Chciał zajść mordercę od tyłu.

Stary żołnierz na rozkaz Constanta ruszył ku dziewczynie. Drugi służący pobiegł na skraj polany, szukając Pascala i strzelając na chybił trafił.

– Il est ici!- krzyknął. Znalazł służącego. Constant strzelił jeszcze raz i znowu chybił.

Nagle wszyscy usłyszeli tupot stóp. Biegła większa grupa ludzi. Leonie uniosła głowę.

– Arest!- usłyszała.

Rozpoznała głos Mariety. W ciemnościach odzywali się inni. Zmrużywszy oczy, dostrzegła kilka rozkołysanych świateł. Spomiędzy drzew wypadł nagle pomocnik ogrodnika, Emile. W jednym ręku trzymał pochodnię, w drugim gruby kij.

Constant omiótł scenę spojrzeniem, ocenił sytuację. Strzelił do chłopaka, lecz ten był szybszy, jednym susem skrył się za drzewem. Morderca znów podniósł broń. wystrzelił w las. Twarz miał wykrzywioną szaleństwem.

Obrócił się i wpakował dwie kule w Anatola.

– Nie!!! – Leonie na czworakach rzuciła się do brata. – Nie!

Służba ruszyła do ataku. Było ich ośmioro, razem z Marietą.

Constant nie zwlekał dłużej. Rzuciwszy płaszcz, ruszył z polany, chciał

się roztopić w cieniu. Zdążał do powozu.

– Żadnych świadków – rzucił przez ramię.

Sługa bez słowa strzelił żołdakowi w głowę. W oczach umierającego odbił się wyraz kompletnego zaskoczenia. Opadł na kolana, legł twarzą w dół.

Pascal wypalił z drugiego pistoletu. Trafił Constanta. Morderca potknął się, nogi omal nie odmówiły mu posłuszeństwa, lecz kuśtykał dalej, byle zejść z polany. Wśród wrzawy Leonie usłyszała trzaśniecie drzwiczek, brzęk uprzęży i stukot końskich kopyt. Cichły, gdy powóz się oddalał. Jechał w stronę tylnej bramy.

88
{"b":"98562","o":1}