Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– O której pojedynek? – zapytała Izolda spokojnym głosem.

– O zmierzchu – odparła Leonie. – O szóstej.

Obie spojrzały w niebo, w ciemniejący granat nad głowami.

– Jeśli mamy zdążyć – powiedziała dziewczyna – musimy się pośpie

szyć.

ROZDZIAŁ 81

– Kocham cię, petite – powtórzył Anatol cicho, gdy zamknęły się za

nim drzwi frontowe.

Razem z Pascalem niosącym wysoko zapaloną latarnię ruszyli w milczeniu na koniec podjazdu, gdzie czekał na nich powóz Denarnauda.

Anatol skinął głową Gabignaudowi, który nie kryl swojej rezerwy wobec całego wydarzenia. Charles Denarnaud uścisnął Anatolowi dłoń.

– Zapraszam pana i doktora na tył – obwieścił spokojnie.

On i Pascal usiedli tyłem do kierunku jazdy, każdy z nich trzymał na kolanach podłużną skrzynkę z pistoletami.

– Pan zna miejsce spotkania, Denarnaud? – zapytał Anatol. – Polana

w dębowym lasku, we wschodniej części majątku.

Denarnaud wychylił się i udzielił instrukcji woźnicy. Strzeliły lejce, powóz ruszył z brzękiem uprzęży.

Jedynie Charles Denarnaud przejawiał chęć do rozmowy. Zagłębił się w opowieściach o dawnych pojedynkach. Wjego sprawozdaniu uczestnicy zawsze strzelali celnie, lecz nikomu nic się nie stało. Anatol rozumiał, że znajomy chce dodać mu ducha, wolałby jednak, żeby zamilkł.

Siedział sztywno wyprostowany, wodząc wzrokiem po okolicy. Myślał, iż może już ostatni raz ogląda świat. Aleję drzew ciągnących się wzdłuż podjazdu, pokrytych siwym szronem. Ciemniejące niebo, błyszczące niczym zwierciadło, uwieńczone wschodzącym księżycem. Może już nigdy więcej nie usłyszy głuchego stukania końskich kopyt o twardą ziemię, które niosło się w parku stłumionym echem.

– Przywiozłem własne pistolety – oznajmił Denarnaud, poklepując

zdobione drewno. – Sam je naładowałem. Skrzynkę zapieczętowałem. Bę

dziemy ciągnąć losy, czy użyjecie tych, czy broni pańskiego przeciwnika.

– Wiem! Wiem – żachnął się Anatol. Od razu pożałował wybuchu. -Przepraszam – mruknął. Mam rozstrojone nerwy. Dziękuję panu za troskę.

– Zawsze warto trzymać się etykiety rzekł Denarnaud głośniej, mz należało w ciasnym wnętrzu powozu; Anatol zdał sobie sprawę, że on także, wbrew pozorom, ma napięte nerwy. Lepiej, żeby nie było żadnych nieporozumień. O ile mi wiadomo, w Paryżu takie sprawy przeprowadza się całkiem inaczej.

– Nie przypuszczam.

– Ćwiczył pan? – zapytał Denarnaud. Anatol pokiwał głową.

– W domu jest para pistoletów.

– Jak panu szło? Celnie pan strzela?

– Przydałoby się więcej czasu.

Powóz skręcił w wyboistą boczną drogę.

Anatol przywołał obraz śpiącej Izoldy z włosami rozrzuconymi na poduszce. Oczyma wyobraźni ujrzał drobną postać o wiotkich białych ramionach. Pomyślał o zielonych oczach siostry, stale zaciekawionych i spragnionych życia. I o twarzy nienarodzonego dziecka. Jak będzie wyglądało?

Dla niego to robię, powiedział sobie.

Tymczasem jednak świat skurczył się do turkoczącego powozu, drewnianej skrzynki na kolanach Denarnauda i przyśpieszonego, nerwowego oddechu Gabignauda.

Powóz przechylił się w lewo. Koła podskakiwały na korzeniach. W pewnej chwili Denarnaud huknął pięścią w deskę i krzyknął do woźnicy, by skręcił w dróżkę po prawej.

Tak się stało. Niedługi czas ciągnęli wąską ścieżką między drzewami, zaraz wyjechali na polanę. Po drugiej stronie stał inny powóz. Anatol rozpoznał na nim herb Victora Constanta, hrabiego de Tourmaline, złoty rysunek na czarnym tle. Serce mu się ścisnęło, choć przecież niczego innego się nie spodziewał. Dwa gniade konie w paradnych uprzężach, ozdobionych piórami, niecierpliwie grzebały kopytami. Tuż obok stała grupka ciemno odzianych mężczyzn.

Pierwszy wysiadł Denarnaud, za nim Gabignaud, następnie Pascal z drewnianą skrzynką. Wreszcie Anatol. Nawet z tej odległości bez trudu rozpoznał Constanta. A także mężczyznę o czaszce poznaczonej szkarłatnymi bliznami. Jednego z tych, którzy w noc rozruchów w operze napadli go w Passage des Panoramas. Obok stał niższy człowiek o pospolitym wyglądzie, niebudzący zaufania żołnierz w archaicznej napoleońskiej pelerynie. On także wydawał się znajomy.

Anatol zacisnął zęby. Choć myślał o Constancie od chwili, gdy się zakochał w Izoldzie, widzieli się tylko raz: przy okazji pierwszej i jedynej sprzeczki. W styczniu. Zaskoczył go własny gniew. Ścisnął pięści. Teraz potrzebował spokoju i zimnej krwi, nie porywczej żądzy zemsty. Nagle jednak las wydał się dla nich dwóch za mały. Gołe pnie dębów zdawały się zaciskać krąg, zamykać przestrzeń nad głowami.

Potknął się o korzeń, o mało nie upadł.

– Spokojnie, Vernier – mruknął Gabignaud.

Anatol wziął się w garść. W milczeniu obserwował, jak Denarnaud podchodzi do Constanta. Za nim podążał Pascal, ze skrzynką na ramieniu, podobną do dziecięcej trumienki.

Sekundanci przywitali się oficjalnie oszczędnym ukłonem i przeszli na środek polany, niedaleko miejsca, gdzie poprzedniego dnia Pascal urządzi! strzelnicę. Odmierzyli krokami stosowną odległość, oznaczyli miejsca dla strzelających. Pascal wbił w mokrą ziemię laskę. Człowiek Constanta zrobił to samo.

Anatol czuł na sobie zimne spojrzenie przeciwnika. Ostre i przeszywające. Mimo dutnej miny hrabia nie wyglądał najlepiej, a właściwie robił wrażenie chorego.

Jak pan się czuje? – spytał Anatola Gabignaud. – Podać może…

Nie. Nic mi nie trzeba. Wrócił Denarnaud.

– Przegraliśmy losowanie pistoletów – oznajmił. Poklepał Anatola po

ramieniu. – W końcu to żadna różnica. Liczy się celność, a nie lufa.

Anatolowi zdawało się, że uczestniczy w jakimś sennym koszmarze. Świat wokół był przygaszony i wytłumiony, to, co się działo, dotyczyło kogoś innego. Wiedział, że powinno go martwić, iż będzie strzelał z broni przeciwnika, ale opanowało go dziwne odrętwienie.

Dwie grupki mężczyzn zbliżyły się do środka polany. Denarnaud zdjął płaszcz z ramion Anatola. Sekundant Constanta odebrał okrycie od swojego pana. Potem Denarnaud obszukał hrabiego, sprawdzając, czy w kieszeniach marynarki albo kamizelki nie ukrył on broni, czy nie osłania ciała czymkolwiek, co by mogło odgrywać rolę tarczy. Po chwili skinął głową.

– Wszystko w porządku.

Anatol podniósł ręce. Człowiek Constanta przeszukał go, znajdując tylko zegarek w kieszonce kamizelki. Odpiął czasomierz.

– O, nowy zegarek… Z monogramem. Ładna robota.

Anatol rozpoznał schrypnięty głos. To ten człowiek ukradł mu zegarek ojca w Paryżu.

Zacisnął pięści. Opanował się resztkami woli.

– Zostaw – warknął.

Zbir spojrzał na swojego pana, po czym wzruszył ramionami i odszedł. Denarnaud ujął Anatola pod łokieć, podprowadził do jednej z lasek.

– To pana miejsce – oznajmił.

Nie mogę chybić.

Podano mu pistolet. Był zimny i ciężki. Broń znacznie lepszej klasy niz ta, która należała do wuja. Długa, wypolerowana lufa, na rękojeści złote inicjały Constanta.

Anatol miał wrażenie, że ogląda scenę z dużej wysokości. Widział człowieka bardzo podobnego do siebie, mężczyznę o takich samych smoliście czarnych włosach, o identycznym wąsie, bladej twarzy i nosie zaczerwienionym od chłodu. Naprzeciw niego stał drugi, taki sam jak ten, który go wytropił, dotarł jego śladem z Paryża aż na południe.

Gdzieś w dali rozległ się głos. Nagle, szybko trzeba było kończyć sprawę.

– Panowie, gotowi?

Anatol kiwnął głową. Constant także. Znowu ten sam głos.

– Ognia!

Nic do niego nie docierało. Obrazy ani dźwięki, zapachy, żadne uczucia. Zdawało mu się, że nie zrobił nic, a przecież mięśnie dłoni zareagowały, posłuszne jakiemuś impulsowi, palec nacisnął na spust. Rozległ się szczęk kurka, iskra zapaliła proch, nad lufą wykwitł obłoczek dymu. Dwa strzały wstrząsnęły ciszą. Z czubków drzew zerwały się wystraszone ptaki.

Anatolowi zabrakło powietrza. Nogi się pod nim ugięły. Osunął się na kolana i podparł dłońmi. Myślał o Izoldzie i o Leonie. Ciepło rozlało mu się po piersiach. Powoli, jak w gorącej kąpieli, ogarniało całe zziębnięte ciało.

– Dostał? – usłyszał głos Gabignauda.

A może mu się tylko zdawało.

Otoczyły go ciemne postaci, nie do rozróżnienia. Gabignaud? Denar-naud? Ot, las czarnych i szaro prążkowanych nogawek, dłonie w futrzanych rękawicach, ciężkie buty. Wtedy coś usłyszał. Straszny krzyk, własne imię, niesione udręką i rozpaczą.

Przewrócił się na bok. Zdawało mu się, że to Izolda go woła.

Niemożliwe.

A jednak.

Inni też usłyszeli jej głos. Odstąpili od niego, rozsunęli się na tyle. że zobaczył ją biegnącą przez polanę. Wynurzyła się spod osłony drzew. Za nią pędziła Leonie.

– Nie! Anatolu! Nie!

Nagle coś innego przykuło jego uwagę. Jakiś ruch na samym skraju pola widzenia. Wzrok mu się mącił. Chciał usiąść, ale ostry ból w boku, jak cios nożem, pozbawił go oddechu. Wyciągnął rękę, lecz niczego nie sięgnął, osunął się na plecy.

Zdarzenia potoczyły się w zwolnionym tempie. Wiedział, co teraz będzie, choć nie umiał tego pojąć. Denarnaud sprawdził, czy dotrzymano warunków pojedynku. Jeden strzał z każdej strony. Jeden jedyny. A przecież na jego oczach Constant rzucił broń użytą w pojedynku, sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął drugi pistolet, tak mały, że rękojeść ginęła w jego dłoni. Przesunął rękę w prawo, pociągnął za spust.

Miał być tylko jeden strzał.

Anatol krzyknął. Na próżno.

Zatrzymała się w pół ruchu, jakby zawisła w powietrzu, po czym siła strzału odrzuciła ją w tył. Oczy, szeroko otwarte ze zdumienia, powlokły się bólem. Upadła.

W piersiach wezbrał mu szloch.

Zapanował chaos, krzyki, pandemonium. A jemu się wydało, że słyszy czyjś śmiech.

Ciemność odbierała mu wzrok, wysysała ze świata kolory.

Ten śmiech był ostatnim dźwiękiem przed kompletną ciszą.

ROZDZIAŁ 82

Powietrze rozdarło przeszywające wycie. Leonie słyszała je doskonale, tylko z początku nie wiedziała, że wydobywa się z jej ust.

Wrosła w ziemię, niezdolna uwierzyć własnym oczom. Jak na scenie zatrzymanej w czasie na płótnie lub na zdjęciu, świat zamarł bez życia, bez ruchu. Pocztówka, zaledwie odbicie rzeczywistości.

87
{"b":"98562","o":1}