Meredith poczuła, że się czerwieni.
– Nie sądziłam, że pan mnie zapamięta. – Przygryzła wargę. – Moje zachowanie także nie było bez zarzutu.
– Naprawdę nie ma o czym mówić. Hal na pewno wspomniał, że wczorajszy dzień był dla nas trudny. Marne to wytłumaczenie, ale jednak… -Nie dokończył zdania.
Meredith zauważyła, że Julian Lawrence ma tak samo jak Hal, zwyczaj patrzenia ludziom prosto w oczy. Poza tym, choć ze trzydzieści lat starszy, roztaczał wokół siebie tę samą charyzmę. Ciekawe, czy ojciec Hala również miał ten dar.
– Rozumiem – powiedziała. – Zechce pan przyjąć kondolencje.
– Proszę mi mówić po imieniu. Zamilkł, ale nie doczekał się rewanżu. – Rzeczywiście, nie jest nam łatwo. – Spuścił wzrok. – Nie orientuje się pani przypadkiem, gdzie się podział mój bratanek? O ile wiem, rano mieliście jechać do Rennes-le-Chiiteau, ale po południu spodziewałem się go tutaj. Chciałem zamienić z nim dwa słowa.
– Zadzwonili do niego z policji w Couizie. O ile nie pomyliłam nazwy miejscowości.
Wyraźnie go to zainteresowało, choć wyraz jego twarzy w zasadzie się nie zmienił. Meredith natychmiast pożałowała, że się w ogóle odezwała.
– A o co chodziło?
– Nic mi nie powiedział – zapewniła pośpiesznie.
– Szkoda, będę musiał zaczekać. W geście rezygnacji otworzył dłonie. – Trudno. Nie ma rady. – Uśmiechnął się znowu, lecz tym razem uśmiech nie sięgnął oczu. – Mam nadzieję, że się pani u nas podoba? Niczego pani nie brakuje?
– Niczego zapewniła go, spoglądając na schody.
– Proszę mi wybaczyć, nie zatrzymuję pani.
– Muszę popracować…
– A tak, tak. Hal wspomniał, że pani pisze. Przyjechała tu pani z jakimś konkretnym zadaniem?
Znalazła się w pułapce.
– Niezupełnie. Chciałam się trochę rozejrzeć.
– Rozumiem. Podał jej rękę. Wobec tego nie będę pani dłużej zatrzymywał.
Nie chcąc być niegrzeczna, wyciągnęła do niego dłoń. Tym razem jeg0 dotyk okazał się niemiły. Zbyt osobisty.
Jeśli pani spotka mojego bratanka, proszę mu powtórzyć, że go szukam.
Oczywiście.
Odszedł, nie oglądając się ani razu. Pewny siebie. Opanowany.
Meredith wypuściła powietrze ustami.
O co właściwie chodziło? Stała przez chwilę bez ruchu, ze wzrokiem wbitym w miejsce, gdzie przed minutą stał właściciel hotelu. Potem, zła na siebie, że znowu wyprowadził ją z równowagi, wzięła się w garść.
Nie myśl o tym, nakazała sobie.
Rozejrzała się dookoła. Recepcjonistka nie zwracała na nią uwagi, zajęta rozmową z przyjezdnym. Z restauracji dobiegał gwar świadczący o tym, że większość gości właśnie je obiad. Trudno o lepszą okazję.
Szybkim krokiem przeszła po szachownicy płytek za fortepian i zdjęła ze ściany interesujący ją portret. Wsunęła zdjęcie pod kurtkę i ruszyła w górę po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz.
Dopiero gdy znalazła się w pokoju i zamknęła za sobą drzwi, odetchnęła spokojniej.
Stanęła, zmrużyła oczy, rozejrzała się uważnie.
Coś tu było nie tak. Czuła obcy zapach. Subtelny, ledwo wyczuwalny. ale jednak. Objęła się ramionami, bo pierwsze, co jej przyszło na myśl, to nocny koszmar. Pokręciła głową. Tylko spokojnie. Na pewno była tu sprzątaczka. Teraz czuła coś zupełnie innego niż w nocy.
Wtedy miała pewność, że ktoś jest w pokoju, powiało chłodem…
Zresztą to był tylko sen.
Wzruszyła ramionami. Pewnie to zapach jakiegoś środka czyszczącego. Nawet niezbyt mocny. Bez przesady. Chociaż dziwaczny. Odruchowo zmarszczyła nos. Jakby woń gnijących resztek ryb nad morzem.
Meredith wyjęła z szafy talię kart i ostrożnie odsunęła na boki wszystkie cztery rogi czarnego jedwabiu, jakby trzymała w dłoni kruche szkło.
Na wierzchu znajdował się niepokojący obraz Wieży – tło w szarościach i zieleniach, drzewa żywsze tutaj, w to chmurne popołudnie, niż wydawały się w Paryżu. Wpatrzyła się w pierwszą kartę z lekkim zdziwieniem. Miała nieodparte wrażenie, że kiedy Laura składała talię, na wierzchu została Sprawiedliwość. Cóż, najwyraźniej się myliła.
Zrobiła miejsce na biurku, położyła na nim karty, po czym wyjęła z torebki notatnik. Szkoda, że poprzedniego wieczoru nie znalazła czasu, żeby przerzucić zapis wizyty u wróżki z papieru na ekran.
Przez chwilę zastanawiała się, czy gdyby rozłożyła dziesięć kart, które wczoraj wyciągnęła z talii, gdyby się im przyjrzała w spokoju, zobaczyłaby coś więcej. Jednak nie. Mniej interesowało ją samo wróżenie, bardziej informacje na temat kart Bousqueta oraz ich powiązania z Domaine de la Cade, z Vernierami i rodziną Lascombe'ów.
Wydzieliła z talii arkana większe, resztę odłożyła na bok, a te dwadzieścia dwie karty, teraz najważniejsze, rozłożyła w trzech rzędach, umieszczając Głupca nad nimi, tak samo jak to zrobiła Laura. Tym razem wywierały na niej zupełnie inne wrażenie niż poprzednio. Wczoraj ją denerwowały. Jakby trzymając je w ręku, czemuś się poddawała. Dzisiaj natomiast wydawały się przychylnie nastawione.
Przyjrzała się czarno-białym postaciom ze zdjęcia z holu. Osobom zatrzymanym w czasie. Następnie przeniosła spojrzenie na barwne ilustracje na kartach.
Najpierw Le Pagad, z tymi niemożliwie błękitnymi oczami i gęstymi czarnymi włosami, uwieczniony razem z symbolami tarota. Atrakcyjny, ale czy można mu ufać.
Przyszła jej do głowy zupełnie nowa myśl. Czy to możliwe, żeby… Odłożyła Magika na bok. Wzięła do ręki kartę numer I, Le Mat, położyła obok fotografii w ramkach. Teraz, gdy obie podobizny znalazły się Jedna przy drugiej, nie pozostały jej żadne wątpliwości. To był „mon sieur Vernier". Ten sam dobroduszny wyraz twarzy, szczupła figura czarny wąs.
Następnie karta numer II, La Pretresse. Eteryczne, stonowane rysy „madame Lascombe". Z całą pewnością. Tyle tylko, że na rysunku kobieta miała na sobie wieczorową suknię z głębszym dekoltem.
A teraz, niżej, na karcie numer XV, para przykuta łańcuchami do podestu, na którym stoi diabeł.
I wreszcie karta numer VIII, La Force. „Mademoiselle Leonie Vernier".
Na ustach Meredith pojawił się uśmiech. Z tą kartą czuła się powiązana, zaprzyjaźniona, zupełnie jakby znała przedstawioną na niej dziewczynę. W jakimś sensie pewnie dlatego, że Leonie przypominała jej Lilly De-bussy. Była, co prawda, młodsza od pierwszej żony kompozytora, ale miała takie same wielkie, niewinne oczy i masę miedzianych loków. Na zdjęciu były okiełznane, na karcie spadały falą za ramiona. Przede wszystkim jednak na obu wizerunkach dziewczyna równie otwarcie spoglądała na patrzącego.
Coś nie dawało Meredith spokoju, niestety, nie potrafiła określić co.
Zajęła się następnymi kartami. Diabeł, Wieża, Pustelnik, Cesarz. Przyjrzała się każdej po kolei, z narastającym poczuciem, że dalsze badania ją oddalają, a nie przybliżają do celu.
Odchyliła się na oparcie krzesła. Stary mebel skrzypnął ostrzegawczo. Założyła ręce za głowę i przymknęła oczy.
Gdzie popełniam błąd?
Pozwoliła myślom błądzić bez celu. Słowa Laury wracały do niej bez szczególnego porządku, same wyznaczając wzór.
Oktawy. Wszystkie ósemki.
Ósemka to cyfra skończonego dzieła. A jednocześnie symboi przeszkód i konfliktów. W starych taliach Siła i Sprawiedliwość zamiennie bywały oznaczane numerem osiem. La Justice i Le Pagad uzupełniani są znakiem nieskończoności, poziomą ósemką.
A ze wszystkim spleciona jest muzyka. Z jej rodziną, z tarotem Bous-ąueta, z Vernierami, wróżeniem w Paryżu. Do kompletu jeszcze stary utwór na fortepian. Sięgnęła po notes, przerzuciła kilka kartek, szukając nazwiska amerykańskiego kartomanty, który powiązał tarota z muzyką. Włączyła laptop i niecierpliwie stukając paznokciami o biurko, czekała na połączenie. Wreszcie ukazało się okienko przeglądarki. Wpisała PAUL FOSTER CASE. Natychmiast uzyskała listę stron.
Od razu otworzyła Wikipedię. źródło wiarygodne i zrozumiale. Paul Poster Case, Amerykanin, zainteresował się kartami na początku dwudziestego wieku, gdy pracował na statkach parowych, grając w wodewilach na pianinie i organach. Trzydzieści lat później, w Los Angeles, założył organizację mającą na celu promowanie jego własnego systemu tarota, nazwaną Buil-ders of the Adytum, w skrócie BOTA. Nowością był fakt, że Case wyszedł ze swoją filozofią do ludzi, w przeciwieństwie do innych systemów ezoterycznych tamtych czasów, które były trzymane w sekrecie i dostępne wyłącznie elitom. Drugą cechą szczególną tej idei była jej interaktywność. W przeciwieństwie do innych talii, karty BOTA wydawano jedynie w postaci czarnego szkicu na białym tle. wychodząc z założenia, że każdy użytkownik pokoloruje je sobie według własnego uznania, tworząc w ten sposób talię jedyną w swoim rodzaju. Jak się okazało, ten właśnie pomysł, bardziej niż cokolwiek innego, rozpowszechnił tarota w Stanach Zjednoczonych.
Kolejną innowacją, wprowadzoną przez Case'a, było połączenie nut z niektórymi kartami z arkanów większych. A w zasadzie ze wszystkimi, poza dwudziestą. Słońcem, i dziewiątą – Pustelnikiem, jakby te dwa wizerunki stały poza nurtem zdarzeń.
Meredith przyjrzała się ilustracji, gdzie strzałkami pokazano, która karta powiązana jest z którym klawiszem.
A zatem: Wieża, Sąd Ostateczny oraz Cesarz zostały przypisane do dźwięku C. Diabeł – połączony z A. D odnosiło się do Kochanków i Siły, a Magik oraz pozbawiony numeru Głupiec zostali przypisani do E.
C-A-D-E. Domaine de la Cade.
Wpatrywała się w ekran, jakby podejrzewała oszustwo.
C-A-D-E. Cztery dźwięki, powiązane z konkretnymi kartami arkanów większych.
Co więcej, rysowała się jeszcze jedna zbieżność. Meredith sięgnęła po pergamin z utworem. „Grobowiec 1891". Znała go na pamięć. Czterdzieści pięć taktów, zmiana tempa w części środkowej, styl i charakter przywodzący na myśl dziewiętnastowieczne ogrody i dziewczęta w jasnych sukienkach. Budzący echa Debussy'ego, Satiego i Dukasa.
I, rzecz jasna, oparty na dźwiękach A, C, D oraz E.
Na kilka chwil zapomniała, gdzie jest i co robi. Zobaczyła swoje dłonie na klawiaturze. Istniała dla niej wyłącznie muzyka. A, C, D i E. Na koniec arpeggio, ostatni akord odpłynął do przeszłości.