Wszystko się zgadzało.
Tylko co właściwie miało znaczyć, u licha ciężkiego?
Napłynęły wspomnienia dawnych czasów, kiedy w Milwaukee nauczycielka muzyki, panna Bridge, powtarzała te same słowa jak mantrę.
„Oktawa składa się z dwunastu półtonów. Skalę diatoniczną tworzą tony i półtony. Jest ona zbudowana z siedmiu dźwięków. Pentatoniczna -z pięciu. Pierwszy, czwarty i piąty to stopnie triady harmonicznej – zespołu trójdźwięków: toniki, subdominanty i dominanty, które stanowią o urodzie i perfekcji dzieła".
Meredith z uśmiechem pogrążyła się we wspomnieniach, pozwoliła im prowadzić myśli. Muzyka i matematyka. Gdzie między nimi powiązania. anie tylko zbiegi okoliczności? Wstukała w wyszukiwarkę FIBONACCI. Zaczęła czytać.
W roku tysiąc dwieście drugim Leonardo Pisano, znany lepiej jako Fi-bonacci, opisał szczególny ciąg matematyczny. Po dwóch wartościach początkowych każda następna liczba stanowiła sumę dwóch poprzednich.
O, 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 21, 34, 55, 89, 144, 233, 377.
Stosunek między parami kolejnych liczb określany jest mianem złotych proporcji. Złotego środka.
W muzyce ciąg Fibonacciego jest niekiedy wykorzystywany przy strojeniu. Wyniki z tego ciągu występują także w naturze, na przykład w liczbie gałęzi na drzewach załamań fali czy wzoru kory sosny. Nie każdy wie że słonecznik zawsze ma osiemdziesiąt dziewięć nasion.
Meredith uśmiechnęła się.
Ja o tym pamiętam, pomyślała.
Debussy flirtował z ciągiem Fibonacciego w swoim wielkim poemacie symfonicznym „Morze". Był to jeden z najpiękniejszych dowodów, że choć kompozytor najbardziej cenił sobie nastrój, kilka jego wiekopomnych dzieł zostało skonstruowanych na podstawie modeli matematycznych. Tak więc pierwszy fragment „Morza" liczy sobie pięćdziesiąt pięć taktów, a następnie przechodzi w pięć fragmentów o długości: dwadzieścia jeden, osiem, osiem. pięć i na koniec trzynaście taktów – wszystko to liczby Fibonacciego.
Wolniej, napomniała siebie Meredith. Spokojnie. Po kolei.
Wróciła do strony, której głównym bohaterem był Paul Foster Case. Trzy z czterech nut, powiązanych z Domaine de la Cade, były numerami z ciągu Fibonacciego. C, A i E. W kartach Głupiec miał 0, Czarodziej I, a Siła VIII.
Jedynie D, karta VI, Kochankowie, nie pasowała do ciągu matematycznego.
Meredith przeczesała włosy palcami.
Czy to oznaczało, że jej rozumowanie było niewłaściwe? Czy też był to wyjątek potwierdzający regułę?
Zabębnita palcami o blat biurka. Kochankowie jednak pasowali do sekwencji. Jeśli pojawiali się osobno, a niejako para. Wtedy Le Mat, Głupiec, występował pod cyfrą zero, podczas gdy Arcykapłanka była dwójką. I zero, i dwójka znajdowały się w ciągu Fibonacciego.
I cóż z tego?
Nawet jeśli wszystkie te odnośniki były coś warte, jakie mogło istnieć połączenie między tarotem Bousqueta, Domaine de la Cade i Paulem Posterem Case? Tutaj daty wcale nie pasowały.
Case założył stowarzyszenie BOTA w latach trzydziestych w Ameryce. Talia Bousqueta powstała w Europie w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, arkana mniejsze pewnie nawet wcześniej. Nie da rady. Bousquet nie mógł korzystać z pomysłów Case'a.
Zaraz, zaraz… a gdyby tak odwrotnie?
Spróbujmy. Jeżeli Case usłyszał o powiązaniach tarota z muzyką i r>a tej podstawie zmodyfikował swój system? Może znal talię Bousqueta. A może nawet samą Domaine de la Cade? Jeżeli myśl przeszła nie z Ameryki do Francji, ale w przeciwną stronę?
Meredith wyjęła z torebki powycieraną kopertę, z niej wyciągnęła zdjęcie młodego mężczyzny w żołnierskim mundurze.
Przyjrzała mu się uważnie.
Chyba była ślepa. Jeszcze przed chwilą jej się wydawało, że Le Mat to Anatol Vernier! Niby tak, ale przecież między Vernierem a młodym żołnierzem istniało uderzające podobieństwo! Tak samo jak z Leonie! Długie, ciemne rzęsy, wysokie czoło, to samo spojrzenie, prosto w obiektyw.
Jeszcze raz przyjrzała się portretowi. I daty się zgadzały! Chłopak w mundurze mógłby być młodszym bratem lub kuzynem, a może synem?
I moim przodkiem, pomyślała.
Miała wrażenie, jakby ktoś zdjął jej z barków ogromny ciężar. Balast niewiedzy. Z drugiej strony, natychmiast odezwał jej się w sercu głos ostrzegający przed wyciąganiem pochopnych wniosków.
Sprawdzaj teorie. Weryfikuj fakty. Szukaj prawdy.
Palce zatańczyły po klawiaturze. Wbiła do wyszukiwarki najpierw słowo „Vernier".
Nic z tego. Owszem, były wyniki szukania, ale nic przydatnego.
Czas jakiś wpatrywała się w ekran z niedowierzaniem.
Naprawdę nic?
Dodała „Bousquet" i,.Rennes-les-Bains". Tym razem pokazało się kilka stron oferujących karty tarota i parę miejsc z podstawowymi informacjami na temat talii Bousqueta. Nic nowego.
Z przechyloną głową przyglądała się opalizującemu ekranowi. Mogła jeszcze wejść na strony rodów tej części Francji i spróbować cofnąć się do XIX wieku, choć był to dość pracochłonny sposób uzyskiwania informacji. I pewnie przydałaby się pomoc Mary.
Uznała to za dobry pomysł, więc napisała do niej list, prosząc o sprawdzenie na miejscowych stronach Milwaukee, dotyczących historii, oraz w dawnych spisach wyborców, czy występuje jakiś Vernier. Oczywiście, pamiętała przy tym, że jeśli żołnierz był synem Leonie, a nie Anatola, nazywał się pewnie całkiem inaczej. Po namyśle dopisała w mailu nazwisko Lascombe, podpisała korespondencję długą linią buziaków i kliknęła „Wyślij".
Ciszę przerwał dzwonek telefonu.
Popatrzyła na aparat stojący przy łóżku, jakby nie umiała sprecyzować, co właściwie słyszy. Dzwonek odezwał się po raz drugi.
Chwyciła słuchawkę.
– Halo?
– Meredith? Tu Hal.
Natychmiast się zorientowała, że rozmówca nie jest w szampańskim humorze.
– Dzwonię, żeby ci dać znać. że już wróciłem.
– Jak poszło? Pauza.
– Chciałbym ci opowiedzieć nie przez telefon. Będę w barze, zaczekam,
nie śpiesz się. Nie chcę cię odrywać od pracy.
Meredith spojrzała na zegarek i zdziwiła się, widząc, że jest piętnaście Po szóstej. Ogarnęła wzrokiem chaos na biurku: karty, komputer z mnó stwem pootwieranych stron, fotografie, notes – namacalne dowody pracy Głowa jej pękała. Zebrała sporo wiadomości, a mimo to nadal błądziła w ciemnościach.
Nie bardzo chciała przerywać poszukiwania, jednak wyraźnie była zmęczona. Przypomniała sobie szkoine czasy, kiedy Mary wchodziła do jej pokoju, całowała ją w czubek głowy i proponowała przerwę w nauce. Mówiła, że rano wszystko będzie łatwiejsze i prostsze. Że czas spać.
I zwykle… w zasadzie zawsze miała rację.
Dzisiaj Meredith niczego się już nie doszuka. Zresztą, sądząc po tonie głosu Hala, przyda mu się towarzystwo. I jej też nie zaszkodzi.
Najpierw żywi, potem zmarli.
– Właściwie na dzisiaj skończyłam.
– Poważnie?
Ulga zawarta w tym jednym słowie wywołała uśmiech na twarzy Meredith.
– Całkiem poważnie.
– Na pewno ci nie przeszkadzam?
– Na pewno. Podokańczam drobiazgi i za dziesięć minut jestem na dole. Przebrała się w białą bluzkę oraz ulubioną czarną spódnicę. Nie nazbyt strojnie, ale wieczorowo. Stanęła przed lustrem w łazience, nałożyła odrobinę różu na policzki, przeciągnęła tuszem po rzęsach i szminką po wargach. Przeczesała włosy, zwinęła je w węzeł.
Właśnie wkładała buty, kiedy laptop zapiszczał, obwieszczając przybycie nowej poczty.
Wywołała z paska skrzynkę pocztową i otworzyła najnowszy list – od Mary. Tylko dwie linijki, ale z nazwiskami, datami i adresami. A pod spodem obietnica kolejnych informacji.
Na twarz Meredith wypłynął szeroki uśmiech.
Strzał w dziesiątkę!
Wzięła do ręki fotografię żołnierza, który już nie był nieznany. Ciągle jeszcze pozostało sporo do zrobienia, jednak już widziała koniec poszukiwań. Wetknęła zdjęcie w ramki, razem z portretem trzech osób. Tam było jej miejsce. Rodzina znowu w komplecie.
Jej rodzina.
Nie siadając, wstukała odpowiedź.
„Jesteś niesamowita. Dalsze info mile widziane! Serdeczności".
Kliknęła „Wyślij" i, cały czas uśmiechnięta, zeszła na dół, do Hala.