Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kto wymyśla hasła do hotelowej sieci? spytała.

Mój stryj odpowiedział Hal zaskoczony. Tata niespecjalnie się wyznawał na komputerach. Wziął Meredith za rękę. – Wejdziemy?

***

Pierwsze, co uderzyło Meredith, to to, że kościółek był za mały. Wszystkie proporcje wydały jej się niewłaściwe.

Na ścianie po prawej znajdowały się różne napisy, jedne po francusku. inne w dziwacznej angielszczyźnie. Ze srebrnych głośników, zawieszonych w rogach, płynęła dyskretna pieśń, pewnie średniowieczne chóry gregoriańskie.

– W ramach walki z pogłoskami o tajemniczym skarbie i tajnych stowarzyszeniach – odezwał się Hal przyciszonym głosem – gdzie się tylko dało, uwypuklono elementy katolickie. Na przykład tutaj. – Stuknął palcem w jeden z napisów. – Sama zobacz. Dans cette eglise, le tresor cest vous. Skarbem kościoła jesteś ty.

Ale Meredith patrzyła na kropielnicę ustawioną po lewej stronie drzwi. Benitier złożono na barkach metrowej wysokości postaci diabła. Odpychająca czerwona twarz, zdeformowane ciało, przeszywające spojrzenie niebieskich oczu. Znała tę figurę. Widziała ją wcześniej. W każdym razie rysunek. W Paryżu, na stoliku u wróżki, gdy Laura rozłożyła arkana większe.

Diabeł. Karta XV.

– To jest Asmodeusz – objaśnił Hal. – Tradycyjny strażnik skarbu, sekretów i tajemnic, budowniczy świątyni Salomona.

Z wahaniem dotknęła posągu. Był zimny. Dłonie miał wykrzywione. zakończone pazurami. Odruchowo przeniosła spojrzenie na figurę Notre Damę de Lourdes, stojącą nieruchomo na kamiennym filarze.

Lekko potrząsnęła głową. Nad diabłem widniała rzeźba przedstawiająca cztery anioły. Ich głowy układały się w znak krzyża, a u stóp powtórzono słowa Konstantyna Wielkiego, tym razem po francusku. Kolory zblakły, farba się łuszczyła, jakby skrzydlate twory toczyły bitwę z góry skazaną na przegraną.

Jeszcze niżej, na górnej krawędzi postumentu, znajdowały się dwie litery: B.S.

– Mogą oznaczać: Berenger Sauniere – powiedział Hal. – Albo Boudet i Sauniere, La Blanąue i Le Salz, dwie miejscowe rzeki, zasilające sadzawkę znaną jako le benitier.

– Sauniere i Boudet się znali?

– Jak najbardziej. Boudet był mentorem młodego Sauniere'a. A podczas kilku miesięcy, jakie spędził w parafii Durban, też tutaj niedaleko, zaprzyjaźnił się z Antoine'em Gelisem, który potem objął parafię w Coustaussie.

– Byłam tam wczoraj. Same ruiny.

– Zamek faktycznie jest zrujnowany, ale w wiosce mieszkają ludzie. Duża nie jest, dosłownie parę domów. Gelis umarł w dość tajemniczych okolicznościach. Został zamordowany w Halloween tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego.

– Znaleziono winnego?

– Chyba nie. – Hal zatrzymał się przed kolejną rzeźbą. – Antoni Wielki. Słynny egipski święty z trzeciego, może czwartego wieku.

Meredith w jednej chwili zapomniała o zamordowanym proboszczu.

– Pustelnik! Następna karta z arkanów większych.

Tarot Bousqueta rzeczywiście musiał powstać w tej okolicy. Kościółek pod wezwaniem Marii Magdaleny świadczył o tym na wszystkie sposoby. Tylko jak do tego wzoru pasowała Domaine de la Cade?

I co to wszystko ma wspólnego z moją rodziną?

Spokojnie. Trzeba się skupić na tym, co tu i teraz. Nie ma sensu chwytać dwóch srok za ogon. A może tata Hala miał rację, może faktycznie kościół w Rennes-le-Chateau został zbudowany po to, by odciągnąć uwagę ludzi od złowieszczego miasteczka w dolinie? Była w tym jakaś logika, jednak przed wyciągnięciem wniosków należało się przyjrzeć sprawie bliżej.

– Naoglądałaś się? – spytał Hal. – Czy chcesz jeszcze zostać? Meredith, nadal zagubiona w myślach, pokręciła głową.

– Możemy iść.

***

Wracając do samochodu, rozmawiali niewiele. Żwir skrzypiał im pod nogami jak ubity śnieg. Zrobiło się chłodniej, nawet tutaj dotarły dymy z ognisk.

Hal otworzył samochód. Obejrzał się przez ramię.

– Na terenie Villa Bethania w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku odkryto ciała trzech mężczyzn. Wszyscy byli między trzydziestką a czterdziestką i wszystkich trzech zastrzelono. Jedno ciało zostało mocno pokaleczone przez dzikie zwierzęta. Oficjalnie uznano ich za ofiary wojny. Naziści okupowali ten rejon Francji, ruch oporu był aktywny. Miejscowi jednak uważają, że ciała były starsze, z końca dziewiętnastego wieku, i śmierć tych mężczyzn wiąże się z pożarem w Domaine de la Cade a może i z morderstwem księdza w Coustaussie.

Meredith popatrzyła na Hala nad dachem samochodu.

– Czy rzeczywiście ogień podłożono celowo?

– Nigdy nic nie wiadomo. Na ogół jednak ludzie uznali, że tak.

– Jeżeli ci trzej byli zamieszani w podpalenie albo w morderstwo, to kto ich zabił?

W tej chwili zdzwoniła komórka Hala. Kciukiem podważył wieczko. zerknął na numer. Twarz mu się ściągnęła.

– Wybacz – powiedział, zasłaniając mikrofon. – Muszę odebrać.

Nie ma sprawy.

Wsiadła do samochodu i patrzyła, jak Hal idzie w stronę jodły przy Tour Magdala.

„Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Zawsze jest jakaś przyczyna ". Oparła się wygodnie i pogrążyła w myślach. Co się działo od momentu, gdy wysiadła z pociągu na Gare du Nord? Nie, lepiej później. Od chwili gdy postawiła nogę na barwnych stopniach, prowadzących do pokoju, w którym spotkała Laurę.

Wyjęła notes i w notatkach szukała odpowiedzi. Najważniejsze pytanie brzmiało, która z dwóch historii, jakie ją tu sprowadziły, była dla niej rzeczywiście ważna. W Rennes-les-Bains znalazła się, szukając śladów rodziny. Czy karty pasowały do takiej teorii? Czy też odnosiły się do czegoś zupełnie innego? Kazały szukać zaspokojenia wiedzy akademickiej, ale nie miały nic wspólnego z jej sprawami osobistymi? Czy w ogóle coś ją łączyło z Domaine de la Cade? Z Vernierami?

Co powiedziała Laura na temat czasu? Meredith przerzucała kartki, aż znalazła odpowiedni fragment zapisków.

„Linia czasu wydaje się zaburzona. Brakuje ciągłości wypadków, sprawy się zamazują… Przeszłość miesza się z teraźniejszością".

Spojrzała przez okno. Hal już wracał do samochodu, komórkę trzymał w dłoni, drugą rękę włożył do kieszeni.

A gdzie jest jego miejsce w tym wszystkim?

Jak tam? – spytała, gdy otworzył drzwi. – W porządku?

Niby tak, ale nie bardzo. Chciałem cię zaprosić na obiad, tylko, widzisz, wyszła pewna sprawa, którą muszę załatwić od razu.

Nic złego?

Nie, nie. Wręcz przeciwnie. Policja z Couizy wreszcie postanowiła pozwolić mi obejrzeć dokumenty dotyczące wypadku taty. Suszę im głowę od miesiąca, no i w końcu jest jakiś skutek.

Wspaniale! – Oby tylko faktycznie było się z czego cieszyć.

Mogę cię podrzucić do hotelu – podjął – albo zabrać ze sobą i potem coś zjemy. Problem w tym, że nie bardzo wiem, ile czasu mi to zajmie. Wiesz, jak to jest na południu. Mało kto się śpieszy.

Kusiło ją, żeby z nim pojechać. Wesprzeć go w trudnej chwili. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że przez takie doświadczenie powinien przejść sam. Zresztą miała na głowie własne kłopoty i żadnych powodów, żeby wtykać nos w nie swoje sprawy.

– Nie chcę, żebyś się śpieszył zdecydowała. – Jeśli możesz mnie odwieźć do hotelu, to super.

Z niekłamaną radością odnotowała zawód na jego twarzy.

– Pewnie tak będzie lepiej – uznał. – Może faktycznie powinienem się zgłosić sam, robią mi grzeczność.

– Tak przypuszczałam.

Hal uruchomił silnik i wycofał wóz z parkingu.

– Spotkamy się wieczorem, dobrze? Ruszyli wąskimi uliczkami Rennes-le-Chateau. – Może wybierzemy się razem na drinka? Albo na ko-kcję? Nie wiem, co planowałaś…

– Nie ma sprawy. – Uśmiechnęła się zadowolona. – Może być kolacja.

ROZDZIAŁ 49

Julian Lawrence stał przy oknie swojego biura w Domaine de la Cade, obserwując, jak bratanek zawraca i odjeżdża. Gdy samochód zniknął mu z oczu, skupił uwagę na kobiecie, która jeszcze przed chwilą machała Halowi na do widzenia. Na pewno ta Amerykanka.

Z uznaniem pokiwał głową. Niezła figura, mocna i szczupła, proste czarne włosy do ramion. Bez przykrości spędzi nieco czasu w jej towarzystwie.

Kiedy odwróciła się w stronę budynku, zobaczył twarz dziewczyny. Rozpoznał ją natychmiast, ale jakoś nie potrafił umiejscowić. Poszperał w pamięci i wreszcie znalazł. Ta namolna baba z zablokowanej drogi w Rennes-les-Bains. Jak najbardziej.

Niedobrze. Jeżeli panna Martin wspomni Halowi, gdzie widziała Juliana wczoraj wieczorem, bratanek będzie miał prawo go pytać, dokąd się wtedy wybierał. I pewnie sobie uświadomi, że wytłumaczenie spóźnienia nie ma żadnego sensu.

Osuszył szklaneczkę. Podjął decyzję. Przeciął biuro trzema długimi krokami, chwycił marynarkę wiszącą na drzwiach i ruszył do holu.

***

W drodze powrotnej z Rennes-le-Chateau Meredith miała o czym myśleć. Jeszcze niedawno prezent od Laury wydawał jej się fatalnym ciężarem. Teraz karty tarota otwierały przed nią interesujące możliwości.

Odczekała, aż samochód Hala zniknął jej z oczu, obróciła się na pięcie i poszła do hotelu. Była lekko podenerwowana, ale też podekscytowana. Takie same sprzeczne emocje targały nią przy stoliku wróżki. Nadzieja i sceptycyzm, niecierpliwe oczekiwanie, ale i strach, że kiedy doda dwa do dwóch, wyjdzie jej pięć. Pani Martin'?

Zaskoczona obróciła się w kierunku głosu i zobaczyła stryja Hala-Spięła się, mając świeżo w pamięci niezbyt uprzejmą rozmowę poprzedniego wieczoru w Rennes-les-Bains. Pozostawało mieć nadzieję, że mężczyzna jej nie rozpozna. Tak czy inaczej, miał na ustach uśmiech.

– Pani Martin? powtórzył, wyciągając rękę. Nazywam się Julian Lawrence. Chcę panią przywitać w Domaine de la Cade.

– Miło mi.

Podali sobie dłonie.

– A przy okazji – leciutko wzruszył ramionami – chciałbym przeprosić za niezbyt uprzejme zachowanie wczoraj w mieście. Gdybym wiedział, że jest pani znajomą mojego bratanka, przynajmniej bym sięprzedstawił.

57
{"b":"98562","o":1}