Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie szkodzi odpowiedział od razu. Wbił czubek buta w żwir. – Nie szkodzi – powtórzył. – Tata zginął w wypadku samochodowym. Wypadł z drogi na zakręcie, tuż przed wjazdem do Rennes-les-Bains. Auto wyrżnęło w dno rzeki, latem tam jest płytko. – Mówił monotonnym, pozbawionym emocji głosem. – Policja nie potrafi tego wyjaśnić. Pogoda była dobra, warunki na drodze doskonałe. A najgorsze… – przerwał.

– Spokojnie. – Wzięła go za rękę.

– Widzisz, wypadek zdarzył się bardzo wcześnie rano, na dobrą sprawę jeszcze prawie w nocy, wcale nie było ruchu o tej porze, więc samochód zauważono dopiero kilka godzin później. Tata próbował się wydostać, drzwi były uchylone, ale najwyraźniej mu się nie udało i potem znalazły go zwierzęta. Miał poszarpaną twarz, zresztą całe ciało.

– Współczuję ci.

Meredith przeniosła wzrok na kamienną figurę. Nie chciała łączyć tragicznego wypadku z roku dwa tysiące siódmego ze znacznie starszymi zdarzeniami, z diabłem prześladującym okolicę pod koniec dziewiętnastego wieku, ale nie mogła się od tego porównania uwolnić.

„Wszystkie metody wróżenia opierają się na wzorach, szkicach, rysunkach. Tak samo jak muzyka".

– Rzecz w tym, że pogodziłbym się z sytuacją, gdybym był przekonany, że to faktycznie był wypadek. Ale powiedzieli mi, że tata pił, zanim wsiadł za kółko. Słuchaj, przysięgam ci. tego jednego nigdy by nie zrobił. Nigdy. – Zamilkł. – Chciałbym wiedzieć, co się naprawdę stało. Chcę poznać prawdę. Nawet najgorszą. A w ogóle to co on tam robił, w dodatku o tej porze? Dokąd jechał? Chcę wiedzieć, co się wydarzyło.

Meredith pomyślała o swojej matce, o jej twarzy mokrej od łez. o krwi pod paznokciami. O starych fotografiach i o utworze na fortepian. A także o wewnętrznej pustce, która ją sprowadziła w ten zakątek Francji.

– Muszę się dowiedzieć – powtórzył Hal. Rozumiesz?

Odruchowo się do niego przytuliła, a on całkiem naturalnym gestem zamknął ją w ramionach. Pachniał wodą po goleniu i mydłem, a wełniany sweter łaskotał Meredith w nos. Było jej miło. ł wygodnie. Czuła ciepło Hala, odbierała jego gniew i złość, a przede wszystkim rozpacz.

– Tak zapewniła go cicho. Rozumiem.

ROZDZIAŁ 47

Domaine de la Cade

Julian Lawrence odczekał, aż obsługa skończy pracę na pierwszym piętrze, i dopiero wtedy wyszedł z gabinetu. Wycieczka do Rennes-le-Chateau i z powrotem zajmie przynajmniej dwie godziny. Miał mnóstwo czasu.

Gdy usłyszał od Hala o spotkaniu z dziewczyną, najpierw odczuł ulgę. Nawet udało im się porozmawiać ze dwie minuty całkiem spokojnie. Może były to pierwsze znaki, że bratanek wreszcie pogodzi się z nieodwracalnymi faktami i zajmie swoimi sprawami? Pozbędzie się wątpliwości?

Na razie nic jeszcze nie zostało zdecydowane. Julian wspomniał, co prawda, już wcześniej o odkupieniu udziałów w Domaine de la Cade, ale nie forsował tematu. Dał chłopakowi czas do pogrzebu. Teraz jednak zaczynał się niecierpliwić.

W trakcie rozmowy wyszło na jaw, że dziewczyna, z którą Hal się umówił, jest pisarką. Wtedy Julian zaczął coś podejrzewać. Biorąc pod uwagę zachowanie Hala w ciągu ostatniego miesiąca, nie mógł wykluczyć możliwości, że chłopak postanowił zainteresować swoimi wątpliwościami na temat wypadku jakąś dziennikarkę.

Zajrzał do hotelowej książki meldunkowej. Meredith Martin okazała się Amerykanką, zarezerwowała pokój do piątku. Nie miał pojęcia, czy znała Hala wcześniej, czy też chłopak skorzystał z okazji, by opowiedzieć komuś swoją łzawą historyjkę. Tak czy inaczej, obawiał się. że Hal wykorzysta dziewczynę, by spowodować jeszcze więcej zamieszania. A nie zamierzał dopuścić, by jakieś plotki czy domysły zrujnowały jego plany.

Tylnymi schodami wszedł na pierwsze piętro, kluczem uniwersalnym otworzył pokój dziewczyny. Pstryknął polaroidem kilka zdjęć, by zyskać pewność, że zostawi wszystko dokładnie tak, jak zastał, i wziął się do roboty, zaczynając od nocnego stolika. Dokładnie przejrzał zawartość szuflad, jednak nie znalazł nic interesującego. Dwa bilety lotnicze, jeden z Tuluzy na paryskie Orły na piątkowe popołudnie, drugi na powrotny lot do Stanów, jedenastego listopada.

Na biurku stał laptop podłączony do zasilania. Julian otworzył wieko, monitor od razu się rozjarzył. Dalej poszło jak po maśle. Dziewczyna nie chroniła systemu żadnym hasłem, a jeśli chodzi o Internet, korzystała z bezprzewodowej sieci hotelowej.

Dziesięć minut później miał za sobą lekturę jej listów elektronicznych nudnych jak flaki z olejem, przejrzał historię ostatnio odwiedzonych miejsc w sieci i foldery z danymi. Nie znalazł nic. co by sugerowało, że jest dziennikarką. Zgromadziła notatki na temat jakichś poszukiwań w Anglii, zapisała paryskie adresy, które mu nic nie mówiły. Nic szczególnego.

Przeszedł do plików ze zdjęciami, oglądając je w kolejności zapisu. Najpierw fotografie z Londynu, potem z Paryża – fragmenty ulic, charakterystyczne punkty, tablica z godzinami otwarcia Parc Monceau.

Ostatni folder nosił nazwę Rennes-les-Bains. Ten go zmartwił. Znajdowało się w nim kilka zdjęć brzegu rzeki przy wjeździe do miasta, parę ujęć mostu i tunelu, dokładnie tam, gdzie samochód Seymoura wypadł z drogi.

Później ujęcia cmentarza, jeden kadr z kościelnego portyku w stronę Place des Deux Rennes. Julian splótł ręce na karku. W prawym dolnym rogu zdjęcia widać było fragment obrusa i księgi kondolencyjnej.

Ściągnął brwi.

Meredith Martin była w Rennes-les-Bains dzień wcześniej i fotografowała pogrzeb.

W jakim celu?

Kopiując foldery na memory sticka, usiłował wymyślić jakieś niewinne wyjaśnienie postępowania dziewczyny. Nic z tego.

Wyszedł z programu, wyłączył komputer, ustawił wszystko tak, jak zastał, i przeszedł do szafy. Jeszcze tylko kilka następnych zdjęć polaroido-wych. Metodycznie sprawdził każdą kieszeń, przeszukał półki z T-shirta-mi i butami. Nic.

Na dnie szafy, pod parą pantofli na wysokich obcasach, leżała miękka czarna torba podróżna. Julian otworzył suwak, zajrzał do głównej komory. Znalazł w niej tylko parę skarpetek i zapomnianą bransoletkę z koralików. Nic więcej. Wobec tego zabrał się do sprawdzania zewnętrznych kieszeni. Dwie na krótszych bokach okazały się całkiem puste, trzy mniejsze na dłuższym boku także. Podniósł torbę i potrząsnął nią niezbyt gwałtownie. Wydawała się trochę za ciężka. Postawił ją na podłodze i wsunął palce między ściankę a sztywne dno. Gdy pociągnął, puściły rzepy i wyściółka odsłoniła jeszcze jedną komorę. Z niej wyciągnął niewielki prostokątny przedmiot, owinięty w czarny jedwab. Dwoma palcami, bardzo ostrożnie, rozwinął tkaninę.

I zamarł.

Znalazł się oko w oko ze Sprawiedliwością.

Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że ma zwidy, ale zaraz uświadomił sobie, iż trzyma w rękach zwykłą reprodukcję. Rozłożył talię kart, obejrzał ją uważniej. Drukowane, laminowane. Seryjna produkcja, a nie oryginalny tarot Bousqueta. Oczywiście. Nie mogło być inaczej-Między kartami też nic nie znalazł. Tylko klasyczna talia. Taka sama jak ta, którą trzymał w sejfie. Żadnych dodatkowych słów lub zmian w ilustracjach.

Tak czy inaczej, talia kart w pokoju dziewczyny zmieniała wszystko, zwłaszcza w świetle informacji napływających z miejsca wizygockiego pochówku w Quillan. Pomiędzy różnymi przedmiotami znaleziono tam tabliczkę potwierdzającą istnienie innych takich lokalizacji w pobliżu Domaine de la Cade. Szczegółów jeszcze nie znał, rano nie zdążył się skontaktować ze swoim informatorem.

Niezależnie od wszystkiego, nasuwało się pytanie, skąd u Meredith Martin talia Bousqueta. W dodatku schowana na samym dnie torby. To nie mógł być przypadek. Należało założyć, że wiedziała o oryginalnej talii oraz jej powiązaniach z Domaine de la Cade.

Może Seymour powiedział synowi więcej, niż twierdził? A jeśli Hal sprowadził tutaj tę osobę z powodu kart, nie wypadku?

Musiał się napić. Zrobiło mu się gorąco, kołnierzyk uwierał w szyję. Jak mógł, choćby na chwilę, uwierzyć, że trzyma w ręku oryginalną talię…

Owinął karty czarnym jedwabiem, schował w torbie, odłożył ją do szafy. Ostatni raz rozejrzał się po pokoju. Wszystko było tak jak przed jego wejściem, a nawet jeśli coś zostało przesunięte, panna Martin z pewnością uzna, że zrobiła to sprzątaczka. Wyśliznął się z pokoju i żwawym krokiem podążył do tylnych schodów.

Cała operacja zabrała mu niecałe pół godziny.

ROZDZIAŁ 48

Rennes-le-Chateau

Hal odsunął się pierwszy. W jego niebieskich oczach błyszczało oczekiwanie, trochę też zaskoczenie. Twarz miał zaczerwienioną.

Meredith także była zdziwiona. Siłą emocji, które ich połączyły. Teraz, kiedy osłabły, oboje czuli się niezręcznie. No i tak odezwał się Hal, wkładając ręce do kieszeni.

– No i tak – powtórzyła Meredith z szerokim uśmiechem.

Hal pchnął drzwi muzeum. Nie ustąpiły. Zagrzechotały rygle.

– Zamknięte skonstatował zdumiony. – Na głucho. Niemożliwe.

Strasznie cię przepraszam, powinienem był zadzwonić i sprawdzić…

Jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu. Po czym oboje wybuchnęli śmiechem.

– Sanatorium w Rennes-les-Bains też jest zamknięte powiedziała Meredith.- Do końca kwietnia.

Ten sam kosmyk nieznośnych włosów spadł mu na czoło. Bardzo miała ochotę go odgarnąć, ale postanowiła trzymać ręce przy sobie.

– Przynajmniej kościół jest otwarty… westchnął Hal. Wskazał litery

nad wejściem. Ten napis, TERRIBILIS EST LOCUS ISTE, to jeszcze

jedna przyczyna różnych wywrotowych teorii, związanych z Rennes-le-

– Chateau. – Odchrząknął. W dosłownym tłumaczeniu znaczy,,Oto jest

miejsce zdumiewające", ale Francuzi i Anglicy łączą słowo terribilis ze

swoim terrible i uważają, że miejsce ma być straszne.

Meredith podniosła wzrok, ale jej uwagę przykuł inny napis. IN HOC SIGNO VINCES. Znowu Konstantyn, katolicki władca Cesarstwa Bizantyjskiego. Te same słowa co na tablicy Henri Boudeta w Rennes-les-Bains. Przywołała w pamięci Laurę rozkładającą karty na stole. Cesarz to jeden z arkanów większych, między Czarodziejem a La Pretresse. A jeszcze hasło do Internetu w hotelu…

56
{"b":"98562","o":1}