Литмир - Электронная Библиотека
A
A

O pierwszej nie pozostało już nic do zrobienia. Po lekkim obiedzie gospodyni oznajmiła, że chce przez kilka godzin odpocząć w swoim pokoju. Anatol postanowił zająć się korespondencją. W tej sytuacji Leonie, nie mając wielkiego wyboru, zdecydowała się na to samo.

Gdy znalazła się w sypialni, zajrzała do kuferka z robótkami, gdzie „Les Tarots" leżały uśpione pod czerwoną włóczką i niebieską nitką, ale choć od wyprawy do grobowca minęło już kilka dni, nadal nie miała ochoty niszczyć spokoju myśli przez powrót do tajemnic książki. Zresztą lektura i tak by jej nie zajęła całego popołudnia. No i Leonie nie zdołałaby się skupić na czytaniu, bo stale wybiegała myślą do kolacji.

Wzrok dziewczyny padł na przybory do malowania. Farby, pędzle, sztalugi oraz blok papierów. Może by tak namalować coś dla mamy? Jakąś pamiątkę? Upominek, który wręczy jej po powrocie do Paryża.

Żeby zamazać niemiłe wspomnienia z dzieciństwa w Domaine de la Cade.

Zadzwoniła na pokojówkę i poleciła jej przynieść misę z wodą oraz płachtę grubego płótna do przykrycia stołu. Następnie wyjęła paletę i tubki z farbami. Zaczęła wyciskać trochę szkarłatu i ochry, topazowego błękitu i nieco farby żółtej, zieleń wilgotnego mchu oraz, na koniec, hebanową czerń. Położyła na stole kremowy arkusz.

Jakiś czas siedziała, czekając na natchnienie. Nie miała żadnego pojęcia, co właściwie namalować. Odruchowo nabrała na pędzel czarnej farby i automatycznymi ruchami zaczęła szkicować jakąś postać. Ręka robiła swoje, umysł zajął się czymś innym. Marzeniami o nadciągającym wieczorze. Leonie rozmyślała o tym, jakie wrażenie wywrze na niej socjeta z Rennes-les-Bains, a malunek, bez jej udziału, nabierał kształtów. Wszyscy goście chętnie przyjęli zaproszenia. Dziewczyna już widziała siebie, podziwianą i komplementowaną, w niebieskiej sukni… może raczej w czerwonej albo w tej zielonej z La Samaritaine? Rękawiczki, oczywiście, długie, tylko które najlepsze? Włosy podtrzyma grzebieniami z macicy perłowej i srebrnymi szpilkami, bo one najlepiej podkreślają kolor. W myślach przeglądała naszyjniki, kolczyki i bransolety, które dopełnią stroju.

Cienie kładły się na trawnikach coraz dłuższymi smugami, czas mijał dziewczynie na przyjemnych rozmyślaniach, a na papierze, pociągnięcie za pociągnięciem, krystalizowała się warstwa farb, pokazując coraz wyraźniejszy obraz.

Dopiero gdy Marieta wróciła posprzątać, Leonie przytomniej spojrzała na własne dzieło. Dziwne. Sama nie wiedząc, co robi, namalowała figurę z kart tarota, jedną z tych, które widniały na ścianie grobowca. La Force. Różnica polegała na tym, że dała dziewczynie długie miedziane włosy i ubrała ją w poranną suknię, dokładnie taką, jaka wisiała w jej własnej szafie w Paryżu, w mieszkaniu przy rue de Berlin.

Właściwie namalowała autoportret.

Przyjrzała mu się uważnie, równie zaintrygowana nieświadomym wyborem tematu, co dumna z dobrze wykonanej pracy. Zwykle tworzone przez nią portrety pozostawiały sporo do życzenia i dziwnym trafem wszystkie były do siebie podobne, jakby zawsze malowała członków jednej rodziny. Tym razem jednak podobieństwo do oryginału było niezaprzeczalne.

La Force. Siła.

Siła?

Czy tak właśnie postrzegała siebie? Gdyby ją ktoś o to spytał, z pewnością by tak nie odpowiedziała. Przyjrzała się portretowi jeszcze raz. Tak czy inaczej, popołudnie chyliło się ku wieczorowi, czas na przygotowania do kolacji. Położyła arkusz na kominku, tuż obok zegara, i przestała o nim myśleć.

***

O siódmej wieczorem zapukała Marieta.

– Madomaisela? – odezwała się, wtykając głowę przez na wpół otwar

te drzwi. – Madama przysłała mnie, żebym pomogła się panience ubrać.

Czy panienka wie, którą suknię włoży?

Leonie kiwnęła głową zdecydowanie, jakby temat nigdy nie podlegał dyskusji.

– Zieloną, z kwadratowym dekoltem. I sous-jupe z angielską koronką.

– Rozumiem, madomaisela.

Marieta wyjęła z szaf wskazane sztuki garderoby, na rozłożonych szeroko ramionach przeniosła je na łóżko. Pomogła Leonie włożyć na bieliznę gorset, zasznurowała go ciasno z tyłu i przewlokła sznurówki przez oczka z przodu. Rudowłosa piękność okręciła się przed lustrem i z uśmiechem zaakceptowała swoje odbicie.

Pokojówka weszła na krzesło. Opuściła na Leonie najpierw halkę, a potem suknię. Chłodny zielony jedwab spłynął z ramion dziewczyny błyszczącą falą, jak woda dotknięta słonecznym promieniem.

Marieta zeskoczyła na podłogę. Szybko poradziła sobie z zapięciami, po czym usiadłszy na piętach, ułożyła dół spódnicy. Leonie w tym czasie wygładziła rękawy.

– Jak mam panienkę uczesać?

Dziewczyna odwróciła się do toaletki. Przechyliła głowę na bok, chwyciła buntownicze loki w garść i zwinęła je na czubku głowy.

– W ten sposób.

Puściła włosy i sięgnęła po niewielką szkatułkę obciągniętą brązową skórą.

– Mam szylkretowe grzebienie, wykładane macicą perłową, będą paso

wały do kolczyków i naszyjnika z motywem roślinnym.

Marieta pracowała szybko i sprawnie. Na koniec zapięła na karku dziewczyny zameczek z platynowego liścia, cofnęła się o krok i przyjrzała efektom.

Leonie także oceniła rezultat starań. Przechyliła stojące lustro tak, by widzieć całą swoją sylwetkę i po chwili namysłu uznała, że jest zadowolona z widoku. Sukienka, ani nazbyt skromna, ani zbyt wyzywająca jak na proszoną kolację w niewielkim gronie, wyglądała idealnie, podkreślając karnację i figurę. Oczy błyszczały jasno i cera także nie pozostawiała nic do życzenia, nie za blada i nie rumiana.

Z dołu odezwał się lekko schrypnięty dzwonek, potem dobiegł odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Przybyli pierwsi goście.

Dziewczęta spojrzały sobie w oczy.

Które rękawiczki panienka wybrała, zielone czy białe?

Zielone, te zdobione koralikami. Na górze w szafie, w którymś pudle na kapelusze jest wachlarz w tym samym kolorze.

Gdy przygotowania dobiegły końca, Leonie wyjęła z górnej szuflady komody swoją ulubioną torebeczkę chatelaine. Stopy obciągnięte cienkimi pończochami wsunęła w jedwabne zielone pantofelki.

– Wygląda panienka jak z obrazka – orzekła Marieta, kręcąc głową

w zadziwieniu. – Przepięknie.

***

Od razu po wyjściu z sypialni Leonie posłyszała szmer głosów. Dotarłszy do schodów, zatrzymała się i zerknęła na hol. Służba w liberiach, specjalnie wypożyczonych na ten szczególny wieczór, prezentowała się bardzo elegancko. Dziewczyna przywołała na twarz olśniewający uśmiech, ostatni raz poprawiła suknię i odrobinę podenerwowana zeszła do towarzystwa.

W drzwiach do salonu Pascal obwieścił przybycie Leonie mocnym, czystym głosem i zaraz zepsuł cały efekt, puszczając do niej perskie oko. które miało jej dodać odwagi.

Izolda stała przy kominku, rozmawiała z jakąś kobietą o ziemistej cerze. Spojrzeniem zaprosiła Leonie bliżej.

– Mademoiselle Denarnaud to Leonie Vernier, córka siostry mojego

zmarłego męża.

Enchantee. mademoiselle odezwała się grzecznie dziewczyna. W czasie krótkiej wymiany zdań okazało się, że mademoiselle Denarnaud dba o plebanię w Rennes-le-Chateau i jest niezamężną siostrą dżentelmena, który w Couizie pomagał rodzeństwu wystawić bagaż z pociągu. Mężczyzna, zorientowawszy się, że Leonie na niego patrzy, uniósł rękę na powitanie.

Jak się zjedzie rodzina proboszcza, pomyślała Leonie, panna Denarnaud ma pełne ręce roboty.

Pamiętała, że przy którejś kolacji usłyszała od Izoldy, iż proboszcz Sauniere ma jedenaścioro rodzeństwa.

Niełatwe próby rozmowy z nową znajomą spełzły na niczym, zgaszone zimnym spojrzeniem. Mademoiselle Denarnaud była zapewne w wieku Izoldy, lecz na tym wszelkie podobieństwo się kończyło. Miała na sobie ciężką, przeznaczoną dla poważnej matrony brokatową suknię, rozłożoną na dawno niemodnej, ohydnej turniurze, bardziej odpowiednią dla kobiety dwukrotnie starszej. W Paryżu nie widywało się czegoś takiego juz od dobrych kilku lat. Kontrast pomiędzy tą panną a gospodynią rzucał się w oczy. Izolda miała włosy zakręcone w pierścienie i upięte wysoko na głowie perłowymi grzebieniami, a suknia ze złotej tafty i jedwabiu w kolorze kości słoniowej, zdaniem Leonie, mogła pochodzić z ostatniej kolekcji Wortha. Strój uzupełniał naszyjnik od kompletu, spięty perłową broszą. Przy każdym ruchu suknia intrygująco połyskiwała.

Leonie z ulgą dostrzegła brata stojącego pod oknem. Paląc papierosa, rozmawiał z doktorem Gabignaud. Korzystając z okazji, przeprosiła mademoiselle Denarnaud i przeszła na drugą stronę salonu, by dołączyć do panów. Powitał ją zapach mydła o woni drzewa sandałowego, oliwy do włosów i świeżo wyprasowanej czarnej marynarki.

Anatol rozpromienił się na widok siostry.

– Leonie! – Objął ją i przytulił serdecznie. – Wyglądasz cudnie, petite. -Cofnął się o krok, by i doktora włączyć do towarzystwa. – Pamięta pan moją siostrę.

– Ależ oczywiście! – Lekarz skłonił się lekko. – Mademoiselle Vernier. Całkowicie się zgadzam z pani bratem.

Dziewczyna spłonęła uroczym rumieńcem.

– Nie wszystkich gości dane mi było poznać zmieniła temat.

– Pana Fromilhague nie muszę ci przedstawiać – powiedział Anatol. -Denarnaud przyszedł z siostrą. Prowadzi mu dom.

Leonie pokiwała głową.

– Zostałam już przedstawiona.

– A to jest proboszcz parafii w Rennes-le-Chateau oraz przyjaciel naszego zmarłego wuja. – Wskazał brodą postawnego mężczyznę o wysokim czole, zadziwiająco dobrze zbudowanego jak na osobę duchowną. – Wyjątkowo sympatyczny człowiek, choć stroni od rzeczy trywialnych. Pochylił głowę w stronę lekarza. – Był znacznie bardziej zainteresowany zagadkami medycznymi niż takimi przyziemnymi przyjemnościami, jakie ja mogłem mu zaoferować.

Gabignaud potwierdził słowa Anatola uśmiechem.

– Sauniere jest człowiekiem doskonale zorientowanym w najróżniej

szych sprawach. Kocha wiedzę. Ciągle zadaje pytania.

Leonie przyjrzała się duchownemu uważniej.

– A dama, która mu towarzyszy? – spytała.

– To madame Bousquet, daleka krewna naszego zmarłego wuja. -Anatol zawiesił głos. – Gdyby Lascombe się nie ożenił, odziedziczyłaby Domaine de la Cade.

49
{"b":"98562","o":1}