Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wtedy wiatr, który na jakiś czas zamarł, jakby zbierał siły, uderzył w ściany całą mocą. Razem z nim spadł na dom deszcz, który wisiał w powietrzu przez cały wieczór. Wicher chłostał okna, zalewał je wodą, aż ludziom skrytym we wnętrzach zdawało się, że po szybach płynie wodospad. Ze w budynek uderzają morskie fale.

Leonie chwilami słyszała muzykę. Nuty, które ukryła w sypialni, podchwytywał wiatr. Zupełnie tak, jak mówił ogrodnik.

Wszyscy troje usiłowali nie zwracać uwagi na burzę szalejącą tuż za ścianami. W salonie panowało mile ciepło, na kominku trzaskał ogień, zapalono wszystkie lampy, a służba jeszcze ustawiła dodatkowe świece. Choć całej trójce, wydawałoby się, niczego nie brakowało do szczęścia, Leonie nie mogła się pozbyć wrażenia, że mury ustępują pod naporem gwałtownych ataków nawałnicy, pochylają się i za chwilę pogrzebią ją żywcem.

W pewnej chwili odskoczyły drzwi wejściowe, pchnięte wyjątkowo silnym podmuchem. Ktoś je szybko zamknął i zabezpieczył. Dziewczyna słyszała, jak służba chodzi po domu, sprawdzając, czy wszystkie okna są szczelnie pozamykane. Ponieważ istniało niebezpieczeństwo, że delikatne szybki nie wytrzymają ataków, zaciągnięto zasłony, chroniąc w ten sposób mieszkańców przed zasypaniem odłamkami szkła. Z najwyższego piętra dobiegały spieszne kroki oraz postukiwanie wiader rozstawianych w odpowiednich miejscach, gdzie między dachówkami zdarzały się przecieki.

Tkwili we troje w salonie. Spacerowali, siedzieli, rozmawiali. Wypili trochę wina. Usiłowali się zająć normalnymi wieczornymi czynnościami. Anatol poprawiał drwa w kominku i uzupełniał trunek w kieliszkach. Izolda splotła długie, smukłe palce i ułożyła dłonie na kolanach. Leonie w którejś chwili odciągnęła zasłonę i wyjrzała w ciemność. Niewiele widziała przez deszczułki okiennicy, ale dostrzegła sylwetki drzew, oświetlone ostrym blaskiem błyskawicy, rwące się niczym spętane mustangi. Wydawało jej się, że las woła o pomoc, że stare pnie resztkami sił opierają się wściekłym atakom.

O dziesiątej zaproponowała partię bezique. Usiadły z Izoldą do karcianego stolika. Anatol stał przy kominku lekko wsparty o gzyms, w jednym ręku trzymał papierosa, w drugim szklaneczkę brandy.

Rozmowa się nie kleiła. Każde z nich, chociaż udawało, że nie zwraca na burzę uwagi, wsłuchiwało się w nią, oczekując subtelnej zmiany w uderzeniach wiatru i deszczu, która by wskazywała, że najgorsze minęło. Izolda, niezwykle blada, wyraźnie się bała. Jakby gwałtowne wybuchy natury stanowiły jedynie przestrogę, zapowiedź czegoś gorszego. W miarę jak czas wolno mijał, z coraz większym trudem zachowywała pozory. Bezwiednie położyła dłoń na brzuchu, jakby był obolały. Czasem jej palce, żyjące własnym życiem, zwijały spódnicę, gładziły rogi kart, pociągały zielone sukno.

W pewnej chwili huk pioruna łupnął tuż nad ich głowami. W szarych oczach Izoldy błysnął strach. W tym samym momencie Anatol był przy niej. A Leonie poczuła ukłucie zazdrości. Została wykluczona z towarzystwa. Tamta para w ogóle zapomniała o jej istnieniu.

– Jesteśmy zupełnie bezpieczni – zapewnił Anatol z przekonaniem. Pan Baillard napisał – odezwała się Leonie że według miejscowych legend burze zsyła diabeł, kiedy świat jest wytrącony z równowagi. Kiedy naturalny porządek ulega zakłóceniu. Ogrodnik powiedział to samo.

I jeszcze mówił, że wczoraj wieczorem słyszano muzykę nad jeziorem, które…

– Ca suffit! – uciął Anatol ostro. – Wszystkie te opowieści o diabłach,

demonach i klątwach to tylko bajki dla niegrzecznych dzieci.

Izolda rzuciła spłoszone spojrzenie na okno.

– Jak długo jeszcze…? Nie zniosę tego…

Anatol opiekuńczo położył dłoń na jej ramieniu, tylko na mgnienie oka, lecz siostra dostrzegła ten gest.

On ją chroni, pomyślała. Chce się nią opiekować. Odepchnęła od siebie zawiść.

– Już niedługo. Burza zaraz się skończy, jeszcze tylko wiatr.

– Tu nie chodzi o wiatr. Czuję… Wiem, że stanie się coś strasznego -wyszeptała Izolda. – On się zbliża. Wiem, że nadchodzi.

– Izoldo, cherie – rzekł Anatol cicho. Leonie nadstawiła uszu.

– On? – powtórzyła. – Kto taki?

Żadne z pozostałej dwójki nie zwróciło na nią uwagi. Kolejny podmuch wiatru zagrzechotał okiennicami. Niebo rozdarła błyskawica.

– Ten dom jeszcze niejedno wytrzyma – podjął Anatol z wymuszoną swobodą. – Jestem gotów iść o zakład, że będzie tu stał, jak stoi, długie lata po naszej śmierci. Nie ma się czego obawiać.

Szare oczy Izoldy błyszczały strachem. Leonie widziała wyraźnie, że słowa brata wywarły skutek odwrotny do zamierzonego.

„Długie lata po naszej śmierci".

Przez ułamek sekundy dziewczyna była przekonana, że dostrzegła w płomieniach na kominku wykrzywioną twarz Asmodeusza. Cofnęła się odruchowo.

Postanowiła wyznać bratu prawdę o tym, jak spędziła popołudnie, co widziała i co słyszała, ale gdy się do niego odwróciła, patrzył na Izoldę z taką troską, z taką czułością, że aż się zawstydziła, jakby ich przyłapała na czymś, czego widzieć nie powinna.

Zamknęła usta, zanim się z nich wydobyło choćby jedno słowo.

Wicher nie pozwalał odpocząć. A wspomagała go w wysiłkach niespokojna wyobraźnia.

ROZDZIAŁ 42

Następnego ranka, zamiast we własnej sypialni, obudziła się na szez-longu w salonie. Przez szpary w zasłonach przedzierały się złote promienie. Ogień w kominku dawno zgasł. Na stoliku zostały karty i kieliszki do wina, porzucone jeszcze wczoraj.

Jakiś czas siedziała, wsłuchując się w ciszę. Skończyło się walenie deszczu w szyby, wycie wichru, zapanował spokój. Stary dom już się nie skarżył, nie trzeszczał i nie pojękiwał. Burza minęła.

Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie. Nocne strachy, myśli o duchach i diabłach wydawały się w świetle poranka całkiem nieszkodliwe. Po krótkiej chwili głód wypędził ją z sofy. Ruszyła do kuchni. Na korytarzu owionął ją rześki chłód, w powietrzu unosił się zapach wilgoci, ale też świeżość, jakiej bardzo brakowało poprzedniego wieczoru. Leonie minęła drzwi oddzielające front domu od pomieszczeń gospodarczych, przez cienkie podeszwy savates czuła chłód kamiennej podłogi. W końcu zza kolejnych drzwi usłyszała głosy, szczęk garnków i pogwizdywanie.

Weszła do kuchni. Pomieszczenie było mniejsze, niż się spodziewała, kwadratowe i miłe. Z czarnych belek pod sufitem zwisały najróżniejsze miedziane rondle, garnki i patelnie, nad poczerniałym paleniskiem, szerokim tak, że po obu jego stronach ciągnęły się kamienne ławy, wisiał parujący kocioł.

Kucharka, z chochlą na długim drewnianym trzonku w ręku, odwróciła się do drzwi, słysząc, że ktoś wchodzi. Równocześnie rozległo się szuranie odsuwanego krzesła. To wstała inna służąca, która właśnie jadła śniadanie przy drewnianym stole na środku kuchni, poznaczonym licznymi bliznami.

– Proszę nie wstawać powiedziała Leonie szybko. Przyszłam poprosić o filiżankę kawy. I może trochę chleba?

– Przygotuję śniadanie, madomaisela – obiecała kucharka. – Do pokoju dziennego?

Tak, chętnie, dziękuję. Czy ktoś już zszedł?

– Nie, panienka jest pierwsza.

Odpowiadała grzecznie, ale z pewnością me zależało jej na przedłużaniu rozmowy. Mimo wszystko Leonie zwlekała.

– Duże straty wyrządziła burza?

– Da się je naprawić.

– Nie było powodzi? – Obawiała się, czy sobotnia kolacja nie zostanie odwołana, na przykład z powodu zniszczenia drogi z miasta.

– Z Rennes-les-Bains nie ma żadnych złych wieści. Jedna z dziewcząt słyszała, że w Alet-les-Bains osunął się stok, a razem z nim wóz pocztowy z Limoux. – Wytarła ręce w fartuch. – Jeśli to wszystko, madomaisela. mam sporo pracy.

– Oczywiście.

Gdy wychodziła z kuchni, zegar wybijał siódmą. Wyjrzała przez okno na różowe niebo, po którym płynęły białe obłoczki. W majątku zaczynało się sprzątanie, zamiatanie liści, zbieranie gałęzi strąconych przez burzę.

***

Następne dni minęły spokojnie.

Leonie zwiedzała dom i posiadłość. Śniadanie codziennie zjadała w sypialni, a potem cały ranek miała dla siebie i mogła robić, co jej się żywnie podoba. Najczęściej nie widywała ani brata, ani Izoldy aż do obiadu. Popołudniami, jeśli tylko pozwalała pogoda, we dwie spacerowały po okolicy albo odkrywały tajemnicze zakątki domu. Ciotka była nieodmiennie uprzejma i miła, a jednocześnie na każdym kroku udowadniała, że dysponuje ujmującym poczuciem humoru. Grały na fortepianie duety Rubinsteina, bardziej dla rozrywki niż dla doskonalenia umiejętności, a wieczorami we trójkę zabawiali się różnymi rozrywkami salonowymi. Leonie dużo czytała i malowała widoczek z domem na pierwszym planie, a najlepsze miejsce do tego celu znajdowało się na niewielkim cyplu nad jeziorem.

Książka napisana przez wuja oraz pergamin z nutami, znaleziony w grobowcu, zaprzątały jej myśli właściwie stale, mimo to ani razu do nich nie zajrzała. A podczas zwiedzania posiadłości celowo unikała zarośniętej leśnej ścieżki, prowadzącej do wizygockiego kościółka.

***

W sobotę, dwudziestego szóstego września, w dzień proszonej kolacji, świt wstał jasny i czysty.

Zanim Leonie skończyła śniadanie, zjawił się pierwszy dostawca z Rennes-les-Bains. Chłopak przywiózł dwa wielkie bloki lodu. Zaraz po nim następny wyładował viande, sery, mleko i śmietanę.

W każdym pokoju służba coś czyściła, polerowała, składała płótna, rozstawiała popielniczki lub kieliszki, a wszystko to pod czujnym okiem starszej służącej.

O dziewiątej wyszła z sypialni Izolda. Zabrała dziewczynę do ogrodu. Uzbrojone w sekatory oraz grube gumiaki, wkładane na pantofle dla ochrony przed zniszczeniem obuwia na błotnistych ścieżkach, ścinały kwiaty, jeszcze mokre od rosy, potrzebne do ozdobienia stołów.

Wróciły do domu tuż przed jedenastą, z czterema dużymi, płaskimi koszami kwiecia. W pokoju dziennym czekała na nie parująca kawa oraz Anatol, w doskonałym humorze, ślący uśmiechy zza gazety.

W południe Leonie skończyła wypisywać ostatnią kartę wizytową. Kaligrafowała na nich nazwiska, dokładnie według wskazówek Izoldy. Uzyskała od ciotki obietnicę, że wolno jej będzie własnoręcznie rozłożyć wizytówki, gdy dekoracja stołu zostanie zapięta na ostatni guzik.

48
{"b":"98562","o":1}