Литмир - Электронная Библиотека
A
A

I jeszcze do tego wszystkiego napisana przez mojego wuja!

W tej chwili najbardziej zdumiewał ją fakt, że choć miała takiego autora w rodzinie, nikt o tym nigdy nie wspomniał!

Pozornie…

Ciekawe. We wstępie wuj napisał, że opowieść jest świadectwem prawdziwym. Co w takim razie rozumiał przez „przejście do innego wymiaru? A co to były za „inne byty przeszłe oraz należące do przeszłości"? I czy wezwane przez niego duchy odeszły tam, skąd przyszły?

Ktoś za nią stanął. Obejrzała się gwałtownie przez ramię.

Nikogo.

Rzuciła okiem w ciemnawy kąt, drugi i trzeci, przepatrzyła zacienione nisze po obu stronach kominka i przykurzone kąty przy bocznych stolikach oraz za kotarami. Czy duchy w dalszym ciągu nawiedzają posiadłość? Usłużna pamięć podsunęła dziewczynie wspomnienie tajemniczej postaci, chyłkiem sunącej po trawniku zeszłego wieczoru.

Czyżby to było przeczucie? Czy coś innego?

Potrząsnęła głową, lekko zaskoczona grą wyobraźni. Wróciła do książki. Gdyby potraktować słowa wuja poważnie, jeśliby uwierzyć w jego historię, to na terenie majątku powinien się znajdować grobowiec. Tak podejrzewała. I to nie tylko dlatego, że literowe oznaczenia nut, niezbędne do wezwania duchów – C, D, E, A – układały się w nazwę posiadłości.

Czy ten grobowiec nadal istnieje?

Wsparła brodę na dłoni.

Nie powinno jej sprawić trudności sprawdzenie, czy rzeczywiście znajduje się w najbliższej okolicy budowla, jaką opisał wuj. W wiejskim majątku tej wielkości kapliczka lub mauzoleum nikogo by nie zdziwiły. Co prawda, mama nigdy nie wspominała o czymś takim w Domaine de la Cade, lecz przecież w ogóle niewiele mówiła o rodzinnym domu. Ciotka Izolda też nie napomknęła o takiej budowli, ale może po prostu dlatego, że temat nie wypłynął podczas wieczornej rozmowy. Poza tym Izolda sama przyznawała, że nie ma wielkiego pojęcia o dziejach rodzinnego majątku męża.

Jeżeli grobowiec nadal gdzieś tu jest, z pewnością go znajdę!

Uwagę dziewczyny przyciągnął jakiś hałas w korytarzu.

Szybkim ruchem zsunęła broszurkę na kolana. Nie chciała być z nią widziana. Nie z zawstydzenia, ale dlatego że zamierzała przeżyć tę przygodę sama, z nikim się nią nie dzieląc. Bo Anatol z pewnością by się z niej naśmiewał.

Kroki przycichły, po jakimś czasie Leonie usłyszała miękkie klapnięcie drzwi. Wstała. Czy wolno jej było wziąć „Les Tarots"? Zapewne ciotka nie będzie miała nic przeciwko takiej pożyczce, w końcu sama prosiła, by się w jej domu czuli jak u siebie. Książeczka była w gablocie, to prawda, ale raczej dla ochrony przed kurzem i skutkami upływu czasu, a nie po to, żeby ją ukryć przed ludzkim wzrokiem. W przeciwnym razie po co by ktoś zostawiał klucz w zamku?

Opuściła bibliotekę, ściskając w dłoniach cenne znalezisko.

ROZDZIAŁ 37

Paryż

Victor Constant złożył gazetę i rzucił ją na siedzenie obok.

„Morderstwo Carmen!", wołał tytuł. „Policja szuka syna!".

Constant z pogardą wzruszył ramionami. „Morderstwo Carmen". Nic bardziej chybionego. Panowie z prasy byli prymitywni. Trudno o dwie kobiety bardziej różne niż Marguerite Vernier i porywcza, zapalczywa bohaterka opery Bizeta, ale sztuka tak przesiąkła do świadomości Francuzów, że nie było już odwrotu. Jedyny element łączący obie kobiety stanowił wojskowy nóż – i to wystarczyło, by powstał mit.

Du Pont w ciągu kilku godzin przeszedł na łamach prasy metamorfozę z głównego podejrzanego w niewinną ofiarę. Z początku fakt, że prefekt nie oskarżył go o morderstwo, rozpalił w dziennikarzach ciekawość, więc zaczęli zarzucać sieci nieco szerzej. Teraz, w dużym stopniu za sprawą starań Constanta, wzięli na celownik Anatola Verniera. Jeszcze nie był podejrzanym, ale sam fakt, że zniknął jak kamfora, budził podejrzenia. Policja nie umiała znaleźć ani jego, ani młodej Vernierówny, choć należałoby poinformować rodzeństwo o tragedii. Czy niewinny człowiek ma powody unikać stróżów prawa?

Zaiste, im żarliwiej inspektor Thouron bronił Verniera przed zarzutami, tym szybciej rodziły się plotki. Sama nieobecność syna zamordowanej w Paryżu de facto przekształciła się w jego obecność w mieszkaniu w chwili morderstwa.

Constant był zadowolony z takiego obrotu spraw. Cieszyło go także lenistwo dziennikarzy. Wystarczyło podsunąć im zgrabną historyjkę, a natychmiast przedstawiali ją, z kosmetycznymi zmianami, rzeszom czytelników. Nawet im nie zaświtało w głowach, by sprawdzić informacje tak usłużnie podawane na tacy.

Mimo całej nienawiści do Verniera Constant musiał przyznać, że drań okazał się sprytny. Nawet on, Constant, człowiek hojny, jeśli zaistniała taka potrzeba, dysponujący siatką informatorów i szpiegów, nie od razu odkrył, dokąd wyjechało rodzeństwo.

Bez większego zainteresowania zerknął przez okno. Ekspres marsylski mijał paryskie przedmieścia. Gnał na południe. Constant rzadko zapuszczał się poza banlieue. Nie lubił takich widoków, szerokiego horyzontu, jaskrawego słońca, nudnego szarego nieba. Nie znosił dzikiej przyrody. Wolał prowadzić interesy o zmierzchu, na ulicach punktowanych latarniami, w dyskretnym półmroku wnętrz, gdzie źródłem światła były jedynie świece. Nienawidził świeżego powietrza i otwartych przestrzeni. Za to jak ryba w wodzie czuł się w pachnących korytarzach teatrów, w otoczeniu dziewcząt z wachlarzami z piór, i w prywatnych salkach ekskluzywnych klubów.

W końcu udało mu się dojść po nitce do kłębka i wyśledzić szczegóły ucieczki Vernierów. Sąsiedzi, zachęceni sou lub dwoma, twierdzili, że nie wiedzą nic konkretnego, ale jednak coś tam usłyszeli, coś sobie przypomnieli, czegoś się domyślili. Wystarczyło tego do poskładania w miarę pełnego obrazu tamtego konkretnego dnia. Właściciel Le Petit Chablisien, restauracyjki przy rue de Berlin w pobliżu mieszkania Vernierów, przyznał, że słyszał, jak w rozmowie padła nazwa średniowiecznego miasta, Carcassonne. Służący Constanta, pobrzękując monetami, bez trudu wytropił dorożkarza, który w piątkowy ranek zawiózł poszukiwaną dwójkę na dworzec Saint-Lazare, a następnie fiacre, którym rodzeństwo przemieściło się dyskretnie na Gare Montparnasse. Gendarmes z ósmego arrondissement jeszcze do tego nie doszli.

Zaledwie garść informacji, lecz wystarczyła, by przekonać Constanta, że warto nabyć bilet na pociąg jadący na południe. Jeżeli Vernierowie zamieszkali w Carcassonne, sprawa okaże się dość prosta. Bez względu na to, czy będzie tam ta podła lafirynda, czy też nie. Nie znał jej aktualnego nazwiska, jedynie to, które widniało na nagrobku Cimetiere de Mont-martre. Ślepa uliczka.

Dzisiaj miał dotrzeć do Marsylii. Jutro przesiądzie się w pociąg do Carcassonne i tam zostanie. Będzie czyhał jak pająk w sieci. I w końcu wytropi ofiarę.

Wcześniej czy później ludzie coś powiedzą. Zawsze mówią. Tu jakieś półsłówka, tam plotki, ówdzie pogłoski. Vernierówna jest piękną dziewczyną. Pomiędzy ciemnoskórymi, czarnowłosymi kobietami południa jasnoskóra piękność o miedzianych lokach nie przejdzie niezauważona.

Znajdzie ich. Prędzej czy później.

Wyjął z kieszeni zegarek Verniera. Dłonią obleczoną w rękawiczkę pogładził złotą kopertę i platynowy monogram. Efektowny drobiazg. Constanta cieszyło, że odebrał go Vernierowi.

Coś za coś.

Nagle rysy twarzy mu stężały. Wyobraźnia podsunęła obraz jej uśmiechu. Tyle że zdrajczyni uśmiechała się do Verniera. Tak jak do niego kiedyś. W udręczonym mózgu pojawił się wizerunek nagiego kobiecego ciała, pieszczonego spojrzeniem rywala. Nie do zniesienia!

Sięgnął do skórzanej torby podróżnej. Dłoń trafiła na nóż w grubej p0_ chwie. Właśnie to ostrze odebrało życie Marguerite Vernier. Wyjął książkę pióra Nicholasa Klimma, „The Subterranean Voyage", opowieść o podróży do krainy umarłych, potem „Niebo i piekło" Swedenborga, lecz żadna z nich go nie zaciekawiła.

Wyciągnął kolejny prezent. „Chiromancję" Roberta Fludda.

Doskonale pasowała do jego nastroju.

ROZDZIAŁ 38

Rennes-les-Bains

Zaraz po wyjściu z biblioteki Leonie wpadła na Marietę. Ukryła broszurkę za plecami.

– Madomaisela, brat pyta, czy panienka się z nim wybierze do Rennes-

– les-Bains.

Dziewczyna wahała się tylko przez moment. Pociągały ją plany badania posiadłości i poszukiwań grobowca, ale ta wyprawa mogła poczekać. W przeciwieństwie do wycieczki z Anatolem.

– Przekaż mu, że chętnie pojadę.

– Tak, madomaisela. Powóz będzie czekał o wpół do jedenastej.

Przeskakując po dwa stopnie naraz, Leonie popędziła do swojego

pokoju. Oparła się o drzwi i przyjrzała wnętrzu, szukając miejsca, gdzie dałoby się schować „Les Tarots", by książeczka nie wzbudziła zainteresowania służby. Wzrok jej padł na kuferek z robótkami. Otworzyła wieko zdobione masą perłową i wetknęła skarb głęboko pomiędzy motki włóczki, szpulki nici, kłębek skrawków materiału, naparstki, szpilki oraz igły.

***

Nie zastała Anatola w holu.

Wolnym krokiem wyszła na taras na tyłach budynku i stanęła z dłońmi wspartymi na balustradzie. Akurat słońce skryło się za chmurą i na ziemię docierały jedynie szerokie pasma złotego blasku. Światło i cień tworzyły kontrastowy wzór. Wciągnęła głęboko w płuca świeże, górskie powietrze, zupełnie inne niż w Paryżu, gdzie cuchnęło sadzą i rozgrzanym żelazem.

Przy klombach pracował ogrodnik z pomocnikiem. Przywiązywali do tyczek krzewy i młode drzewka. Na taczkach wznosił się kopczyk zgrabionych liści w jesiennych barwach.

Mężczyzna miał na sobie brązową kurtę, na głowie czapkę, a na szyi czerwoną chustkę. Chłopiec, na oko dwunastolatek, z gołą głową, był w koszuli bez kołnierzyka.

Leonie zeszła po schodkach prowadzących na trawniki. Na jej widok ogrodnik ściągnął z głowy czapkę koloru żyznej ziemi i zmiął ją w brudnych palcach.

– Dzień dobry.

– Bonjorn, madomaisela – wymamrotał.

– Piękny mamy dzień.

– Burza idzie.

Dziewczyna z powątpiewaniem przyjrzała się błękitnemu niebu, po którym z rzadka tylko płynęły pierzaste chmurki.

43
{"b":"98562","o":1}