Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Trudno uwierzyć.

– Zbiera siły. – Pochylił się ku dziewczynie, odsłaniając poczerniałe zęby, przywodzące na myśl rząd starych nagrobków. – Diabelska sprawka! -Miał kwaśny oddech, Leonie automatycznie się odsunęła. – Są znaki. Wczoraj w nocy muzyka nad jeziorem.

Zdziwiło ją to spoufalenie.

– Nie rozumiem – odparta dość chłodno.

Mężczyzna przeżegnał się spiesznie.

– Tu diabeł przychodzi. Zawsze jak wstaje z Lac de Barrenc, przynosi ze sobą burze. Szaleją po całej okolicy. Zmarły pan wysłał ludzi, żeby zasypali staw, ale wtedy diabeł zagroził, że utopi Rennes-les-Bains.

– To tylko przesądy. Nie sposób…

– Zawarli umowę. Nie mnie tam gadać, jak i co, ale ludzie rzucili robotę. Staw został. Ale teraz, mas ara, naturalny porządek rzeczy został zakłócony. Widać po znakach. Diabeł wróci po to, co mu się należy.

– Naturalny porządek rzeczy… – szepnęła dziewczyna. – Co to znaczy?

– Dwadzieścia jeden lat temu zmarły pan obudził diabła. Kiedy duchy wychodzą z grobu, słychać muzykę. Ja tam nie wiem jak ani dlaczego. Ksiądz przyszedł.

– Jaki ksiądz?

– Leonie!

Trochę z poczuciem winy, ale i z wielką ulgą odwróciła się, słysząc wołanie brata. Anatol machał do niej z tarasu.

– Dwukółka już czeka! – krzyknął.

– Pilnuj duszy, madomaisela – rzucił ogrodnik chrapliwie. – Kiedy przyjdzie burza, duchy będą wolne.

Dwadzieścia jeden lat temu? – myślała gorączkowo. Czyli w roku siedemdziesiątym. Zadrżała. Pamięć podsunęła jej przed oczy tę samą datę, wydrukowaną na stronie tytułowej „Les Tarots".

Duchy będą wolne.

Słowa ogrodnika dźwięczały jej w głowie. Zgadzały się z tym, co czytała dziś rano. Chciała jeszcze o coś zapytać, ale stary już wcisnął czapkę na głowę i zajął się kopaniem. Stała przez chwilę niezdecydowana, wreszcie zgarnęła spódnice i wbiegła lekko schodami na taras.

Intrygujące to wszystko, prawda. I niepokojące. Ale nie pozwoli sobie zepsuć wycieczki z bratem.

– Witaj – rzekł Anatol, całując siostrę w gorący policzek. Obejrzał ją od stóp do głów. – Nie powinnaś się trochę doprowadzić do porządku?

Leonie zerknęła na wystające spod spódnicy pończochy ze śladami błota. Wygładziła halki.

– Proszę uprzejmie – obwieściła z szerokim uśmiechem. – Wszystko jak należy.

Anatol pokręcił głową na wpół zawiedziony, na wpół rozbawiony. Razem poszli przez dom, wsiedli do powozu.

– Dziergałaś coś? – Anatol wskazał kawałek czerwonej włóczki na rękawie siostry. – Ależ z ciebie pracowita osóbka!

Dziewczyna zrzuciła na ziemię zdradziecką nitkę.

– Szukałam jednego drobiazgu w kuferku z robótkami – skłamała gładko.

Woźnica strzelił z bata i wózek ruszył podjazdem.

– Ciotka nie chciała jechać? – Musiała podnieść głos, żeby ją brat usłyszał poprzez stukot kopyt i dzwonienie uprzęży.

– Ma sporo zajęć w majątku.

– Ale sobotnia kolacja nam nie przepadnie? Anatol poklepał kieszeń marynarki.

– Nie przepadnie. Właśnie obiecałem doręczyć zaproszenia.

Nocny wiatr postrącał suche gałęzie i liście ze smukłych brzóz, ale droga prowadząca z posiadłości do miasta była pusta, toteż jechali dość szybko.

Słyszałeś w nocy pioruny? – spytała Leonie. – Dziwne jakieś. Suchy trzask, potem dudniący grzmot, wszystko przy akompaniamencie wycia wichru i ani kropli deszczu!

Tutaj to dość powszechne zjawisko. Zwłaszcza latem. Takie suche burze potrafią ciągnąć jedna za drugą.

Miałam wrażenie, że jakiś grzmot utknął w dolinie i ze złością obija się o góry.

– Może wypiłaś za dużo blanquette – zasugerował żartobliwie Anatol.

Pokazała mu język.

– Nic mi nie dolega – zapewniła. – Ogrodnik mówił – zaczęła z innej beczki – że kiedy duchy są wolne, przychodzi burza. Albo może odwrotnie. Nie mam pewności.

– Coś podobnego.

Dziewczyna obróciła się do woźnicy.

– Czy zna pan Lac de Barrenc? – spytała podniesionym głosem.

– Oc, madomaisela.

– Daleko to?

– Pas luenh. – Niedaleko. – Dla touristas miejsce do zwiedzania, aleja bym tam nie chodził. – Wskazał batem gęsty las z przecinką, na której Widniało kilka megalitów niczym kości rzucone dłonią olbrzyma. Tam jest Fotel Diabła. Kawałek dalej Diabli Staw i Rogata Góra.

Leonie poruszyła temat jedynie po to, by okiełznać strach, ale przy ta_ kiej odpowiedzi nie mogła nie skorzystać z sytuacji. Odwróciła się do brata ze zwycięską miną.

– Sam widzisz. Wszędzie dowody na istnienie diabłów i duchów.

Anatol roześmiał się głośno.

– Przesądy, petite. I gusła. Żadne dowody.

Wysiedli na Place du Perou.

Anatol znalazł jakiegoś chłopca gotowego w zamian za sou doręczyć zaproszenia gościom Izoldy i w ten sposób wywiązali się z obowiązków.

Przechadzkę rozpoczęli od spaceru po Gran'Rue, w stronę sanatorium.

Zatrzymali się w kawiarence, gdzie przy jednym z wystawionych na zewnątrz stolików Leonie wypiła filiżankę mocnej słodkiej kawy, natomiast Anatol kieliszek absyntu. Leniwie obserwowali przechodniów. Pielęgniarkę pchającą wózek, dziewczynki o rozpuszczonych włosach, ozdobionych czerwonymi i błękitnymi jedwabnymi wstążkami, chłopców w spodenkach do kolan, toczących obręcze.

Zajrzeli do największego sklepu w mieście, Magasins Bousquet, gdzie sprzedawano wszystko, począwszy od sznurków i tasiemek, poprzez miedziane rondle i patelnie, aż po pułapki, sieci i broń myśliwską. Anatol przekazał siostrze sporządzoną przez Izoldę listę sprawunków, które miały być dostarczone do posiadłości w sobotę.

Leonie z wielką przyjemnością składała zamówienia.

Następnie zachwycali się miejską architekturą. Wiele budynków na le

wym brzegu rzeki, rive gauche, od strony wody wyglądało znacznie bardziej imponująco niż z ulicy. Miały więcej kondygnacji, schodziły aż do koryta rzeki. Niektóre, choć skromne, były doskonale utrzymane, inne natomiast zaniedbane, z płatami odłażącej farby, z krzywymi ścianami jakby dźwigały zbyt wielki ciężar.

Na zakręcie rzeki otworzył się przed nimi wspaniały widok tarasów z ciepłymi źródłami oraz czarne balkony Hotel de la Reine. Kompleks wyraźnie dominował, znacznie ważniejszy i wspanialszy niż od strony ulicy. Nowoczesne budynki, baseny, wielkie tafle okien. Wąskie kamienne schody prowadziły z tarasów prosto nad wodę, gdzie stały kabiny kąpielowe. Centrum postępu i nauki, nowoczesna świątynia dla współczesnych pielgrzymów, szukających odnowy.

Jakaś pielęgniarka w białym czepku, który przysiadł jej na głowie niczym ptak z rozłożonymi skrzydłami, pchała pacjenta w chaise roulante.

Nad brzegiem wody, tuż przy Allee des Bains de la Reine, pod żelazną pergolą w kształcie korony, można było znaleźć trochę cienia. A przed budką na kółkach, do której prowadził wąski drewniany pomost, kobieta o szerokich ramionach i w jasnej chustce na głowie sprzedawała jabłecznik po dwa centimes za kubek. Obok stała machina do wyciskania soku z jabłek.

Metalowe zęby wolno i dokładnie miażdżyły owoce. Rdzawe i czerwone jabłka wrzucał do urządzenia chłopczyk o rękach poznaczonych bliznami, ubrany w luźną, o wiele za dużą koszulę.

Anatol odczekał swoje w kolejce i kupił dwa kubki napitku. Nie smakował mu ten jesienny napój, więc Leonie z przyjemnością wypiła najpierw swój, a potem dokończyła porcję brata. Wypluła w chusteczkę kawałki słomy.

Rive droite, drugi brzeg rzeki, miał zupełnie inny charakter. Stało tam o wiele mniej domów przytulonych do zbocza wzgórza. Tworzyły na nim jasne plamy między drzewami schodzącymi prawie do linii wody. Tam mieszkali rzemieślnicy, służba, sklepikarze – ludzie, których los zależał od hipochondryków z klasy średniej z Tuluzy, Perpignan i Bordeaux.

Leonie przyglądała się pacjentom siedzącym w parującej żelazistej wodzie bains foris. Do źródeł prowadziła zadaszona prywatna alejka. Rządek pielęgniarek i służących z ręcznikami w dłoniach cierpliwie czekał na brzegu na swoich pracodawców.

Gdy uznała, że dość zwiedzania i czas odpocząć, poskarżyła się na za ciasne buty, więc wrócili na Place du Perou, mijając pocztę i biuro telegrafu.

Anatol zaproponował, by odpoczęli w sympatycznej brasserie po południowej stronie skweru.

– Usiądziemy na zewnątrz? – spytał, wskazując laską jedyny wolny sto

lik. – Czy wolisz zjeść w środku?

Delikatna bryza bawiła się ze słońcem w chowanego, szeptała w alejach i gładziła markizy. Dziewczyna powiodła wzrokiem po złotych, miedzianych i bordowych liściach, wirujących w lekkim tańcu, po lśniących śladach blasku na ścianach budynku obrośniętego bluszczem.

Zostajemy na zewnątrz postanowiła. Jest uroczo. Wprost cudownie.

Ciekaw jestem, czy to ten wiatr nazywa się Cer – rzekł Anatol z uśmiechem, siadając naprzeciwko siostry. – Chyba wieje z północnego zachodu, schodzi z gór. Tak mówiła Izolda. W przeciwieństwie do Marina, który wieje od morza. Rozłożył serwetkę. – A może on się nazywa Mistral?

Leonie wzruszyła ramionami, wcale niezainteresowana.

Anatol zamówił pate de la maison i pasztet ten rzeczywiście okazał się doskonały, talerz krajanych pomidorów oraz buche lokalnego sera koziego, przybranego miodem i migdałami. Do tego pichet górskiego wina rość.

Dziewczyna odłamała kawałek chleba, włożyła do ust.

Byłam rano w bibliotece – powiedziała. – Zbiór jest naprawdę interesujący. Dziwi mnie, że w ogóle miałyśmy przyjemność cieszyć się twoim towarzystwem wczoraj wieczorem.

Co masz na myśli? spytał bez uśmiechu.

Tylko tyle, że jest tam bardzo dużo książek, na których warto zatrzymać oko. Sama nie wiem, jak lo się stało, że w tak krótkim czasie znalazłeś między nimi broszurkę pana Baillarda. Zmrużyła oczy. – A, twoim zdaniem, co miałam na myśli?

– Nic – odparł Anatol, podkręcając wąsa.

Leonie odłożyła widelec.

– Chociaż, skoro już zapytałeś, to rzeczywiście jestem zdziwiona, że przynosząc mi jedną cienką książeczkę, nie wspomniałeś słowem na temat całej kolekcji dzieł w podobnym gatunku.

– Jak to?

– Na przykład o beaux livres. – Utkwiła spojrzenie w jego oczach. -I o książkach okultystycznych. Niektóre z nich w bardzo rzadkich wydaniach.

44
{"b":"98562","o":1}