Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Laboughe pokiwał głową z uznaniem.

– Proszę mówić dalej.

– Druga sprawa to zbieżność w czasie. Akurat syn i córka wyjechali z miasta, mieszkanie było przygotowane na dłuższą nieobecność gospodarzy. – Westchnął niewesoło. – Moim zdaniem, sprawa nie wygląda tak. jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.

– Pana zdaniem, du Pont ma być kozłem ofiarnym?

– Z pewnością nie można tego wykluczyć. Gdyby to był on, po co miałby przekładać godzinę spotkania? Nie powinien w ogóle pokazywać się w okolicy.

– Wolałbym nie ciągać po sądach bohatera wojennego – przyznał prefekt. – Zwłaszcza osoby tak szacownej i obsypanej tyloma honorami co du Pont. – Spojrzał na Thourona. – Rzecz jasna, nie zamierzam wpływać na pańskie decyzje, inspektorze. Jeżeli go pan uzna za winnego…

– Oczywiście, rozumiem. Ja także z największą przykrością oskarżałbym obrońcę patrie. Choć nawet walka za ojczyznę nie jest gwarancją kryształowego charakteru.

Laboughe opuścił wzrok na krzykliwe tytuły prasowe.

– Tak czy inaczej, nie wolno nam zapominać, że doszło do morderstwa.

– Tak jest.

– Przede wszystkim należy odnaleźć Verniera i zawiadomić go o śmierci matki. Nawet jeśli przedtem nie chciał rozmawiać z policją o różnych incydentach, w które bywał wplątany, może tragedia rozwiąże mu język. -Poprawił się na nieszczęsnym krześle. – Mamy jakieś wskazówki, gdzie go szukać?

Thouron pokręcił głową.

– Wiemy jedynie, że opuścił Paryż przed czterema dniami, w towarzystwie siostry. Dorożkarz, który pracuje regularnie w okolicy rue d'Amster-dam, zeznał, że zabrał z rue de Berlin mężczyznę i dziewczynę, odpowiadających rysopisowi Vernierów. Zawiózł ich na Gare Saint-Lazarre. W zeszły piątek, tuż po dziewiątej rano.

– Ktoś ich potem widział?

– Niestety nie. Pociągi z tego dworca jeżdżą do podmiejskich miejscowości na zachód od Paryża, do Wersalu czy Saint-Germain-en-Laye. oczywiście, także do przystani w Caen. Nigdzie tam ich nie widziano. Mogli-rzecz jasna, wysiąść gdzieś po drodze. Moi ludzie to sprawdzają.

Laboughe przypatrywał się fajce. Jakby stracił zainteresowanie rozmową.

– Zakładam, że rozmawiał pan z władzami kolei? – zapytał w końcu.

– Tak. I na głównej linii, i na bocznych stacjach. Rozesłaliśmy rysopis po Ile-de-France, sprawdzamy też listy pasażerów promów kursujących po kanale La Manche. Na wszelki wypadek, gdyby poszukiwani wybrali się gdzieś dalej.

Prefekt podniósł się ciężko, sapiąc z wysiłku. Schował fajkę do kieszeni płaszcza, wziął kapelusz i rękawiczki. Ruszył do drzwi jak statek na pełnych żaglach.

Thouron również wstał.

– Niech pan ponownie odwiedzi du Ponta – rzucił Laboughe przez ramię. – Jest naszym najpoważniejszym podejrzanym, chociaż wydaje mi się, że pan właściwie ocenia sytuację. – Postukując laską w podłogę, doszedł do drzwi. – I jeszcze jedno.

– Tak?

– Proszę mnie informować na bieżąco. O wszelkich postępach w śledztwie chcę słyszeć od pana, a nie dowiadywać się ze stron „Le Petit Journal". Przy czym nie interesuje mnie czcza gadanina. Takie rzeczy zostawmy dla journalistes i pisarzy. Fakty. Gołe fakty. Czy wyrażam się jasno?

Całkowicie, proszę pana.

ROZDZIAŁ 36

DOMAINE DE LA CADE

W zamku gabloty tkwił mosiężny kluczyk. Z początku Leonie nie mogła go obrócić, ale upór zrobił swoje. Wreszcie pociągnęła drzwiczki, wzięła w rękę intrygujący tomik.

Usiadła na najwyższym stopniu drabinki jak na żerdzi i otworzyła „Les Tarots". Gdy rozchyliła twarde okładki, z kart książki uniósł się zapach kurzu i starego papieru. Właściwie nie była to książka, broszura zaledwie, liczyła osiem czy dziesięć kartek, postrzępionych na brzegach, jakby je ktoś rozcinał nożem. Gruby kremowy papier z pewnością miał swoje lata. Antyczny nie był, ale nowy także nie. Treść wydrukowano pochyłą czcionką.

Na pierwszej stronie powtórzono imię i nazwisko autora oraz tytuł. Jules Lascombe. Pod spodem: „Les Tarots". Tym razem dodano jeszcze podtytuł. „Au dela du voile et Fart musicale de tirer les cartes". Co się ukrywa za woalem harmonijnej sztuki ciągnienia kart. Niżej znajdował się dziwny rysunek. Niby cyfra osiem, tyle że położona na boku, przypominająca trochę motek wełny. A na samym dole strony data. Zapewne rok wydania monografii. Tysiąc osiemset siedemdziesiąty.

Już po tym, jak mama stąd uciekła. A jeszcze przed przyjazdem Izoldy.

Pierwszą stronę chroniła gładka, śliska bibuła. Dziewczyna podniosła ją – i aż wstrzymała oddech. Z czarno-białego rysunku świdrował ją lubieżnym wzrokiem przerażający stwór. Diabeł. Plecy miał garbate, kończyny dziwacznie powykręcane, a zamiast palców ostre szpony. Głowa, zbyt wielka i zniekształcona, stanowiła parodię ludzkiej.

Leonie przyjrzała mu się bliżej. Na czole odkryła rogi, tak małe, że prawie niewidoczne. Całe ciało potwora pokrywała sierść. A najgorsze, że do cokołu grobowca, na którym stał, przykuta była łańcuchami para młodych ludzi, kobieta i mężczyzna.

Pod rysunkiem znajdowała się rzymska cyfra XV. Leonie nie dopatrzyła się nazwiska autora rysunku ani żadnych informacji o źródłach. Widniało pod nim tylko jedno słowo. Imię, starannie wykaligrafowane wielkimi literami. ASMODEUSZ.

Spiesznie odwróciła kartkę. Ciasno zbite linie wprowadzenia wyjaśniały temat książki. Przebiegała po nich wzrokiem nieuważnie, tu i ówdzie jakieś słowo zatrzymywało jej oko. Diabły, karty i muzyka. Doskonała mieszanka! Serce biło jej mocno i szybko. Zatrzasnęła okładki, opuściła drewnianą wieżyczkę, zeskakując z dwóch ostatnich stopni, rozłożyła książeczkę na stole pośrodku biblioteki i zatonęła w lekturze, ciągle jednak przeskakując fragmenty, niecierpliwa, co znajdzie dalej.

„Nad zdartymi kamieniami grobowca jest kwadrat, który dzisiaj wcześniej, za dnia, sam zabarwiłem na czarno. Teraz wydaje się on emanować nikłym blaskiem.

W każdym z czterech rogów kwadratu, jak punkt na kompasie, znajduje się odpowiednia nuta. C na północy. A na wschodzie, D na południu i E na wschodzie. W środku figury umieściłem karty, w które tchnięto życie. Za sprawą ich mocy przejdę do innego wymiaru.

Zapalam lampę powieszoną na ścianie. Rzuca blade białe światło.

W jednej chwili grobowiec wypełnia się mgłą, jakby wysysał powietrze z otoczenia. I wiatr objawił swoją obecność dźwiękami, które mogę przyrównać do słyszanego z oddali forte. Tutaj ono ledwie drży, lecz jego potęga nie ma sobie równych.

Karty ożywają. Tak w każdym razie mnie się wydaje. Kształty wyzwolone z kazamatów tuszu i farb zyskują formę, raz jeszcze wracają na ziemię.

Zafalowało powietrze, wydało mi się, że nie jestem sam. Zyskałem pewność: w grobowcu zaroiło się od istnień. Od duchów, bo przecież nie sposób ich nazwać ludźmi. Przestały obowiązywać prawa natury. Przybysze byli wszędzie dookoła. Ja i moje inne byty. przeszłe oraz należące do przyszłości, spotkały się w jednym miejscu. Muskały mi kark i ramiona, gładziły mnie po czole, okrążały bez dotykania, a przecież naciskały wciąż ciaśniej i bliżej. Zdawało mi się, że płyną w powietrzu, pilnie bacząc, bym nie przeoczył ich ulotnej obecności. A jednakowoż miały swój ciężar, określoną stałość. Zwłaszcza tuż nad moją głową trwał bezustanny ruch w akompaniamencie kakofonii szeptów, westchnień i szlochów. Dźwigałem na ramionach ogromny ciężar.

Chciały mi zabronić dostępu, choć nie rozumiałem dlaczego. Wiedziałem, że muszę dotrzeć do kwadratu, inaczej znajdę się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zrobiłem krok w jego stronę, a wtedy spadł na mnie wielki wiatr, odpychając w tył, skrzecząc i wyjąc przerażającą melodię, która dobywała się równocześnie ze wszystkich stron i z mojej głowy także. Grobowiec drżał, drętwiałem ze strachu, że ściany runą i dach się zwali.

Zebrałem wszystkie siły, puściłem się w stronę kwadratu jak tonący, który desperacko dąży do brzegu. I wtedy spadł na mnie potwór. Diabeł z pewnością, i choć był niewidzialny jak inni jego szatańscy towarzysze, czułem jego szpony na karku i kopyta na plecach, cuchnący oddech na skórze.

A przecież nie zostawił na mnie żadnego śladu.

Zasłoniłem głowę rękami. Pot zalewał mi oczy. Serce biło z ogromnym trudem, traciłem siły i oddech. Wyczerpany, przegrywałem tę nierówną walkę. Wezwałem na pomoc ostatnie resztki odwagi. Muzyka grzmiała. Wczepiłem palce w szpary między kamieniami podłogi i cudem jakimś dociągnąłem się do kwadratu.

W tej samej chwili zapadła cisza, tak gwałtowna i wielka, jak najgłośniejszy krzyk. Przyniosła ze sobą smród piekieł i przepaścistych morskich głębi. Sądziłem, że jej ciężar rozłupie mi głowę na dwoje.

Z moich ust popłynęły bezładne słowa, recytowałem imiona z kart: Głupiec, Wieża, Siła, Sprawiedliwość i Sąd Ostateczny. Czy wołałem duchy kart? Czy miały mi pomóc, czy też to one przeszkadzały mi dotrzeć do czarnego kwadratu? Własny głos wydawał mi się obcy, jakby słowa wymawiał ktoś inny, z początku cicho, potem coraz głośniej i mocniej, aż napełniły grobowiec.

A wtedy, gdy już sądziłem, że dłużej nie dam rady, coś zaczęło się ze mnie uwalniać, oswobadzać od mojej obecności, ode mnie samego, drąc i drapiąc, jakby pazury dzikiego zwierzęcia szarpały mi kości.

Napłynął strumień powietrza. Ucisk na sercu zelżał.

Osunąłem się na ziemię. Jeszcze tylko dostrzegłem, że nuty, że cztery litery w rogach kwadratu blakną. Powieki mi opadły. Szepty i westchnienia duchów słabły, aż w końcu przestałem słyszeć cokolwiek.

Otworzyłem oczy. Karty wróciły do stanu uśpienia. Malowidła na ścianie apsydy tkwiły w bezruchu. W grobowcu zapanował spokój, pustka raz jeszcze objęła go we władanie. I wiedziałem, że wszystko się skończyło. Zamknęła się nade mną ciemność.

Nie jest mi wiadome, jak długo pozostawałem bez przytomności.

Zanotowałem muzykę, najlepiej jak zdołałem.

Ślady na dłoniach, moje stygmaty, nie zblakły".

Leonie gwizdnęła cicho. Obróciła kartkę. Nic. Koniec opowieści.

Dłuższą chwilę siedziała bez ruchu, wpatrując się w ostatnie linijki tekstu. Fantastyczna historia! Okultyzm i muzyka, grobowiec i ożywione wizerunki z kart, a na dodatek wzywanie tych, którzy przeszli na drugą stronę. „Au dela du voile". Za woal. Zgodnie z podtytułem.

42
{"b":"98562","o":1}